sobota, 20 lutego 2016

Rozdział 41 - Teraźniejsza przeszłość.



Parę lat później...

Natalia miała głowę na karku, sukienki w szafie, stabilne konto w banku, dach nad głową oraz zapasy czekolady (i tabletek na przeziębienie) - czyli wszystko tam gdzie być powinno, a nawet  trochę więcej. Swoją prace stosunkowo lubiła, współpracowników również (oprócz Juana - zamiast mózgu w głowie hodował kaktus). Mieszkanie, które kupiła dwa, czy trzy lata temu przekształciła w swój raj na ziemi, gdzie można było schować się przed całym złem. Wystarczyło wejść pod puchatą kołdrę, w tym cholernie wygodnym łóżku i żaden irytujący szef, namolny brat, nachalny sąsiad i okrutny los, nie mógł jej znaleźć.
Miała wszystko, co potrzebne było do dobrego życia.
Odbicie lustra wyraźnie mówiło o jej urodzie. Czas był dla niej łaskawy. Choć nie minęło go aż tak dużo. Nadal nieposkromione czarne loki, śmiesznie krótkie nogi i czerwone usta, niezmiennie delikatne, choć już nie tak czyste jak przed laty. Jedynie oczy, zdawały się pociemnieć o odcień lub dwa i nie błyszczeć w ogóle. Głos się nie zmienił, marzenia spełniły po części, ale serce... Czasem zastanawiała się czy w ogóle coś tam jeszcze bije.
Nie była szczęśliwa. Od dawien dawna próbowała sobie przypomnieć jak ono smakuje, wygląda i czy rzeczywiście jest warte kolejnych oddechów, walki ze światem i ze sobą. Sądziła, że nie. Natalii brakowało jedynie odwagi, żeby powiedzieć to na głos i coś zmienić, poprzestawiać w swoim życiu, zrobić cokolwiek.
Tymczasem trwała pomiędzy kolejnymi karkami kalendarza. Z nadzieją, że ktoś inny...
Na lodówce, przypięte magnesem z Wiednia (wysłanym przez Francesce z jej "tygodnia przed małżeńskiego"), samotnie dyndało kremowe zaproszenie na ślub. Naturalnie, idealnie ozdobione i zapisane doskonałym kaligraficznym pismem, oddawało cały charakter przyszłej uroczystości. Violetta i jej perfekcyjny gust zadbały, żeby każda durna kropka nad "i" była kolejnym argumentem Natalii przeciw śmiesznej idei małżeństwa. Roześmiała się do pustych ścian i przy kubku napoju bogów, przygotowanym z czułością przez jej nowiuśki ekspres, zrobiła małe rozeznanie.
Kolejne spotkanie z bandą skretyniałych idiotów, których silnie starała się nie nazywać przyjaciółmi, zapowiadało się nadzwyczaj interesująco.
Każdy z nich przeszedł jakąś mniej lub bardziej widoczną przemianę, charaktery się wyostrzyły i tak dalej, w końcu minęło te siedem lat. W teorii szmat czasu, ale teraz wszystko wydawało się tylko mrugnięciem okiem, między tamtym życiem, a tym.
Violettę i Leona najchętniej udusiłaby z miłości. Wprawdzie Leon najwyraźniej kupił na e-bay'u pokaźne zapasy arogancji, a pruderyjna Violka odkryła istnienie bluzek z dekoltem (jednak wciąż nie panowała nad rumieńcem na jakąkolwiek wzmiankę o seksie, co było co najmniej komiczne), ale to wciąż byli oni. I jak przewidywała, bajkę miał zakończyć ślub. Idealny, wystawny, piekielnie piękny ślub.
Chwała jej zdolnością wróżbiarskim (karty do tarota są śmieszne), alkoholowi (dwa kieliszki salice salentino i była królową parkietu) i romansidłom (kolekcja książek Sparksa, wciąż leżała ukryta pod łóżkiem).
Najbardziej intrygowała ją wizja spotkania Federa i Ludmiły z Fran. Zieleniała ze złości twarz Diego, jakaś bzdura powiedzenia przez Maxiego, zapewne również nie przejdą bez echa.
Spodziewała się cyrku, ewentualnie armagedonu. Jednak to brak nudy był niekwestionowany.
Upewniwszy się, że w torebce ma wszystko co niezbędne, chwyciła walizkę i  stosunkowo radośnie podążyła w kierunku drzwi. Nie umyty kubek został w zlewie, czekając na jej rychły powrót. O tym, że czekać będzie dłużej niż miał na to ochotę, wiedział jedynie złośliwy los.
Zapowiadało się wyśmienite widowisko, przed Leona i Violette przezornie nazwane ślubem.


Świt przeważnie nie zaskakiwał Violetty. 
Od tak z zasady, budziła się kiedy słońce powoli pozbywało się księżyca z horyzontu. Zwykle leżała jeszcze dłuższą chwile, wpatrując się w zanurzonego w śnie Leona. Czasami odgarnęła grzywkę z jego czoła, notując sobie w głowie, że czas na wizytę u fryzjera. Kiedy indziej zastanawiała się gdzie tym razem zawędrowała jej piżama - zdecydowanie najtrudniej było znaleźć te czarną, satynową, która przeleżała na lampie prawie miesiąc. Sporadycznie musiała odsuwać się od jego gorącego ciała, bo tępy ból w któreś ze zdrętwiałych kończyn był nie do zniesienia. Niekiedy ze zdumieniem odkrywała, że Leon leżał nagi, jak go Bóg stworzył i choć widziała jego całe ciało wiele, naprawdę wiele razy, to rumieniec wkradał się mimowolnie na jej zmęczoną snem twarz, kiedy oddawała mu część kołdry, którą jak zwykle miała czelność ukraść w całości. Wtedy dziękowała - cholera wie komu - że narzeczony spał jak kamień. Albo jak on, kiedy jakiś czas temu Feder rozwodził się nad cudownością przepisów, kolorem tog lub kretynizmem dziekana, lubującego się w dekoltach. Federico naturalnie podzielał jego zainteresowania, ale prędzej wskoczyłby papieżowi do łózka, niż przyznał się do tego na głos. 
Zawsze jednak, budziła go pocałunkiem. Na początku trochę niemrawym, ze względu na bierne usta Leona, które rano zwykle układał jak martwa ryba. Ale już po chwili, czuła jak rozchyla wargi, ręką zjeżdża dużo niżej, niż ośmieliłby się w towarzystwie czyjejkolwiek matki, przewraca ją na plecy i wyjątkowo ożywiony, zatraca się w porannym przywitaniu. Violetcie wyrwał się jęk dezaprobaty, kiedy Leon odsunął się na dwa, może trzy centymetry i spojrzał w prawo na wesoło tykający budzik. Uniosła głowę, żeby znowu skupił się tylko na niej, a on z pełną premedytacją i szatańskim uśmiechem przejechał nosem po jej policzku, zatrzymał się przy uchu i wyszeptał:
- Zaspałaś, najdroższa. 
Wtedy znowu ją pocałował. Mocno. Wcisnął jej ciało w materac jeszcze bardziej, unieruchamiając każdą cześć jej ciała, oprócz ust. I rozkoszował się potworną torturą i jej niepewnością - bawić się dalej czy ruszyć na podbój kolejnego dnia? Czuł, że jej zaskoczenie słabnie, a w głowie próbuje złożyć jakąś bardziej sensowną myśl. Leon jednak doskonale wiedział jak jeszcze bardziej jej to utrudnić, więc puścił jej nadgarstek, a jego ręka wędrowała w górę jej uda...
Zamrugał zaskoczony, kiedy nagle znalazł się na plecach, a dziewczyna mieląc przekleństwo w buzi, tupiąc udała się w stronę łazienki. Zanim trzasnęła drzwiami dosłyszał jeszcze dwa, może trzy kolorowe epitety. 
Był szczęśliwy. I lokalizując swoje bokserki na klamce od drzwi do garderoby (ależ ona miała cela!), postanowił wykorzystać każdą pozostałą sekundę poranka, razem ze swoją przyszłą żoną. 
Kupując łóżko (dokładniej przy wyborze materaca - wygrało termo coś z przydługą nazwą) Violetta oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu, że nie mają prawa w nim spać obrażeni na siebie. Kiedy jej postać wyskoczyła z łóżka, jak pasikonik na łące, żałował, że nie dodał do tego klauzuli o nie wstawaniu w gniewie.
- Jesteś niewyżytym kretynem! - burknęła, wyłaniając się z łazienki. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. 
- Perfidne kłamstwo - udał urażonego. - To ty pocałowałaś mnie pierwsza. 
- Co?! Ja... Nie. Palant! 
- "Palant" ocieka miłością skierowaną do mnie. Postaraj się bardziej mnie obrazić. - Wciąż mruczała pod nosem jakieś wyzwiska. Kiedy ustały, a ona spojrzała na niego groźniej, wiedział, że wpadł. 
- Skoro jestem taka niewyżyta, kochanie - "kochanie" miało dziwny, piekielny wydźwięk - to może udowodnię, że tak nie jest i przez tydzień, dwa, a może miesiąc nie będę się do ciebie dobierała? - "Dobierała" zabrzmiało trzy razy groźniej. 
Może i nie powinien, ale jego dobry humor wyłączył opcje "pamiętaj zamknąć się w odpowiednim momencie". 
- I tak nie dasz rady. 
Rzucił wyzwanie, więc je złapała. 
- Zobaczymy. Poza tym, wymiękniesz pierwszy.
- Spóźnisz się - odpowiedział, wstając z łózka. Bokserki nadal dyndały na klamce. - To karygodne. - Udawał, że nie widzi jej rumieńca i ciemniejącego wzroku. Jasno różowe usta zacisnęła w wąską kreskę i uciekła stamtąd szybciej niż Federico zjada tiramisu. 
- Pamiętaj odebrać Natalię z lotniska, bo naprawdę się zemszczę!
A więc już wygrałem, pomyślał, łaskawie zamykając się w łazience.


Drzwi rozsunęły się i kiedy Leon wszedł do środka przypomniał sobie dlaczego tak bardzo nie lubi szpitali. Wszechobecna czystość była porażająco biała, całość śmierdziała sterylnością, ale miał wrażenie, że przeplata się z nią woń zaschniętej krwi. Pacjencji, lekarze, pielęgniarki, matki, żony, bracia - ludzie - przechadzali się od jednej sali do drugiej, kroczyli po korytarzach, między piętrami, bawiąc się w berka ze śmiercią. Uciekając jej albo nie. Tutaj nie było grobowej ciszy, tylko złowieszczy harmider, bo nawet jeżeli usłyszałeś, że przeżyjesz, to obok ojciec właśnie trzymał za rękę swoją martwą córkę, żegnając się.
Wydawało mu się, że stał bez ruchu może nawet i dni, ale ogromna wskazówka, zegara wiszącego nad recepcja przesunęła się ledwo o minutę. Najwyraźniej tutaj czas rządził się własnymi prawami.
Naprawdę nienawidził tu przychodzić.
Starał się przyjąć jak najmniej cierpiętniczy wyraz twarzy - w końcu, nie działa się mu poważna krzywda - i ruszył w kierunku wind. Zabrzęczało i stalowo-szare drzwi rozstąpiły się z wdziękiem. Dostrzegł falujące białe fartuchy i kiedy to paskudne małe pudełko ukazało się w całości, nie dało się nie zauważyć rumieńca na policzkach, zakłopotanej miny i podchmielonych włosów pani doktor i szatańskiego uśmieszku Cadena - jednego z lekarzy na porodówce. Leon wymienił z nim uprzejmości i niemałą satysfakcją patrzył jak doktor Si... Se.. Salgado, uciekła od nich na oddziale onkologicznym, choć pracowała na tym samym piętrze ze swoim... kolegą. Kobiety.
- I jak się miewa przyszły tatuś? - Raul miał kojący głos, dodatkowo oprószony wyczuwalną dumą. Najwyraźniej, właśnie uwiódł prawdziwy okaz pruderyjności albo jeden z gorętszych towarów budynku. Leon przybił mu mentalną piątkę.
- Został już wciągnięty w macki tacierzyństwa - sarknął. - Od dwóch tygodni nie można go znaleźć nigdzie indziej. Jak tak dalej pójdzie, zapomni, że jest moim świadkiem na ślubie. - Zaśmiał się. - Chyba trzeba mu uświadomić, że junior jeszcze nie wyskoczył z jamy.
- Ja na twoim miejscu zabrałbym mu kawę - westchnął. - Nawet ja nie pije tylu litrów, a uwierz mi, że śpię trzy razy mniej od niego.
Idąc w kierunku sali Maxiego (jak nazywała ją każda pielęgniarka na oddziale), Leon przystanął na chwile, obserwując dzieci w inkubatorach. Ich małe, różowe ciałka ze spokojem walczyły o każdy oddech. Trochę zazdrościł im tej woli walki i tego... spokoju. Żadnych decyzji, żadnych stresujących wydarzeń, nic prócz głodu i snu.
Pozwolił sobie, żeby odrobinę dłużej niż zwykle zatrzymało go uczucie pustki. Odwracając wzrok, ponownie obiecał sobie, że zmajstruje taki cud, jak najszybciej się da. Cóż, przynajmniej spróbuje. Bardzo intensywnie. 

- Jak się czuje najpiękniejsza matka mojego chrześniaka? - Wparował do sali z uśmiechem godnym Jokera.
- Cudownie - burknął Maxi. - Uwielbia jak się puka - dodał, widząc jak Leon całuje Angelikę w policzek. Oboje go zignorowali.
- Mogę porwać przyszłego tatę?
- Zrób to i nie oddawaj zbyt szybko. Jakbyś mógł go też nakarmić i wykąpać, uszczęśliwiłbyś mnie jeszcze bardziej. - Jej głos z kolei był szorstki, ale szczery. Przypominał też mu ciastka ze słonecznikiem.
Chyba był głodny. - Daniel za chwile do mnie przyjdzie - dodała, wiedząc, że Maxi nie zgodzi się zostawić jej samej na dłużej niż mrugnięcie powieki. Leon odwrócił się w stronę przyjaciela i rozłożył ręce - w zdaję się - zachęcającym geście.
- Kumplu, jedziemy na obiad!
Angelika poczuła kopnięcie. Miała ochotę na czekoladę i ogórki, a maleństwo po prostu tańczyło w jej środku.

- Nieistotne - mruknął w odpowiedzi na pytanie, którego w ogóle nie usłyszał. Siedzieli w ich ulubionej restauracji, prawie w centrum miasta. Tłok był ogromny, a jedzenie warte grzechu. Maxi stukał palcem o blat, a drugą ręką podjadał frytki z talerza Leona. Jego irytacje można było niemal dotknąć. - Chodzi o to, że załatwiłem loty tak, żeby znaleźli się na lotnisku w przeciągu godziny i potrzebuję drugiego samochodu.
- Weź suva. - Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Maxi od lat gryzłby ziemie.
- Kretyn - warknął. Zaatakowany filet z kurczaka, nie wyglądał już tak ładnie. - Nie chce brać suva, bo to oznacza ich wszystkich w jednym samochodzie. Rozumiem, że hormony kobiet w ciąży mogą zaburzać procesy myślowe, ale, do jasnej cholery, to nie jest zaraźliwe.
- A któż kto taki przyjeżdża, że jesteś aż tak zdenerwowany?
- Diego leci z Wiednia z modelką numer dwadzieścia trzy. Chyba ma na imię Mila. - Machnął ręką. - Do tego Fede wraca z Londynu, no wiesz, interesy. Pani doktor Ludmiła była w Waszyngtonie na konferencji. Francesca, do tego i oczywiście - zawahał się - Natalia z Barcelony.
- A co ona robi w Barcelonie? - Frytka z gracją upadła mu do stóp.
- Hoduje pomarańcze?  Morduje kotki w piwnicy? Mieszka? Skreśl niewłaściwe.
- Przecież mieszkała w Madrycie.
- Pięć lat temu.
- Nic nie mówiliście... - Leon wtrącił się, widząc, że Maxiemu brakuje słów. Uciekły razem z błyskiem radości w oczach, które pojawiły się, kiedy tylko usłyszał to melodyjne imię. Natalia. Jego Naty.
- Natalia zabroniła. Tematem tabu jest też Ludmiła, jeżeli to cię pocieszy. Zresztą do Federa też zaczęła odzywać się niedawno...
- Nie. 
- Co nie? - Przewrócił oczami na monosylabiczność przyjaciela. - Wyrażaj się pełnymi zdaniami. Wyglądam na wróżkę czytającą w myślach?
- Nie pojadę z tobą. Nie mam ochoty jej widzieć. Diego pewnie wciąż chce złamać mi nos, poza tym, wyobraź sobie to spotkanie! Przecież przy okazji rzuci się na Federa, a Fran na Ludmiłe. Rzeźnia. Wole cały dzień spełniać zachcianki Angeliki. 
- Jesteś największym pantoflem świata. - Maxi go zignorował. 
- Szanowni państwo Verdas wciąż tak się kłócą? - Leon prychnął. Talerz opustoszał i widząc wyraźnie groźbę szybkiej śmierci w samochodzie wypełnionym bandą skłóconych idiotów - usilnie nazywanych przyjaciółmi - postanowił zamówić deser. 
- W życiu nie dogadywali lepiej. Rozwody robią swoje.
Zamówił dla siebie podwójną porcje szarlotki. 


Leon miał w głowie pewną wizje - wyobrażał sobie fajerwerki, wybuchy i krzyki, myśląc o tym spotkaniu. Czasem dodawał więcej krzyków, czasem wyzwisk, innym razem nawet przemoc fizyczną - w każdym razie to spotkanie miało być czymś. Wielkimi emocjami, pożegnaniem, powitaniem, obrzucaniem winy... Czymś. 
A oni przywitali się jak dorośli, cywilizowani ludzie. Piekło zamarzło.
Diego podał rękę Federico (i wcale nie wyglądał przy tym jakby chciał go zjeść!), Lu pocałował  w policzek (zbyt blisko kącika ust, ale udawała, że rumieni się z gorąca), a Fran rzuciła się na niego z absolutnie nieudawanym entuzjazmem. Natalia nawet nie spojrzała na swojego brata. Obrzuciła jedynie jego modelkę pogardliwym spojrzeniem. Do Federico uśmiechnęła się lekko, zupełnie jak do sąsiada, którego mija w drodze do pracy. Ludmiła zasłużyła na jeszcze bardziej srogą minę niż modelka. Fran na szczere "cieszę się, że cię widzę", a Leon...
Leon został wyściskany niemal na śmierć i obrzucony kilkoma wyzwiskami - w końcu miała przyjechać przed wszystkimi, całkowicie incognito.  Głupi, skretyniały idiota.
W drodze do samochodu automatycznie zaległa nienaturalna cisza, w której rozniósł się wyraźny krzyk, że każdy chce coś powiedzieć, rzeczy bardziej lub mniej miłe, ale były tam.
Zapowiadał się długi dzień.





Wiem, że nie wszystko jest do końca jasne w tym momencie, więc od razu mówię, że rozdział 42, rozwieje wszystkie wątpliwości. I jeżeli już macie pewne domysły - to tak, to naprawdę będzie odrobinę bardzo niedorzeczne.
A co do tego... Ech. 
W każdym razie, miłej nocy. Besos!