piątek, 26 grudnia 2014

Żegnamy bohatera - prolog części II



Jedna łza, dwie, osiem. Jakiś krzyk, parę szeptów i uściski. Trochę smutku i płaczu pełne serca. Ktoś złapał ją mocno za ramiona, zakołysał i przez zaciśnięte gardło wydusił, że znali się z podstawówki. Kobieta po czterdziestce - wysoka, ładna, pewnie bogata, pogładziła ją od niechcenia po czubku głowy. Grupka mężczyzn w uszytych na miarę garniturach zamartwiało się o niepewną przyszłość firmy. Widziała ich przez mgłę, jak wszystkie przewijające się przed nią postaci, ale rozpoznała jednego z nich - Ramallo. Wysoki, łysawy, przezabawny człowieczek, prawa rękę jej taty. Pamiętała, że kiedyś zabierał ich na lunch - ją i Federa - kiedy tata zapomniał, że jest ojcem. Co czwartek umawiał się z nimi na sushi (surowe ryby dla siedmiolatków były przecież i d e a l n y m przysmakiem). Potem okazywało się, ktoś pukał do jego drzwi. I wtedy zjawiał się Ramallo, zabierając ich na pizze i gorącą czekoladę - połączone smaki dzieciństwa. Spędzał z nimi jedno popołudnie w tygodniu i nigdy nie usłyszała, żeby cierpiał z tego powodu.
Myślenie źle o zmarłym przynosi pecha - powiedział im, zajadając się pepperoni. Dopiero co z życiem pożegnała się jego ciotka Dolores. Pulchna staruszka z rodzaju tych, co z radością zabierały dzieciom lizaki. Tydzień przed jej pogrzebem powiedział, że czekają na nią z otwartą bramą piekła. Tylko boją się ją zaprosić. Federico ze śmiechu czekolada wyleciała nosem. Do tej pory jej resztki zalegały gdzieś w jego mózgu, oczywiście to tylko niepokryte dowodami domysły. Ramallo zbladł dowiadując się, że umarła. A Violetta po cichu obiecała sobie, że nigdy nie pomyśli źle o tej skąpanej w złej aurze pani, której na szczęście droga nigdy nie skrzyżowała się z jej.
Teraz też nie miała ochoty obwiniać Germana, o beznadziejność w byciu ojcem. Czas na wyrzuty minął, kiedy jego dusza pełna blizna uniosła się na połamanych skrzydłach.
Pa. Pa. Żegnaj. Więcej się nie zobaczymy.
Skupiła uwagę na lśniącej czerni w okół niej. Paznokcie - poobgryzane - po raz pierwszy w życiu pomalowała na tak nieprzyjemny kolor. Zemdliło ją, nigdy nie doprowadziła swoich rąk do takiego stanu. Kciuk wykrwawiał się cienkim strumyczkiem, zbyt bladej według niej krwi. Na jej udał falował materiał asymetrycznej sukienki. Nie przyjrzała jej się dokładnie. W życiu nie kupiła sobie tak ciemnego ubrania. Do domu przytachał ją Leon, Natalia pomogła mu wybrać rozmiar. Ogólnie jej wygląd nie miał wielkiego znaczenia dla samej zainteresowanej. Ale co stwierdziliby zupełnie niewiązanie z nią ludzie, gdyby przyszła tutaj w poharatanych jeansach i białej bluzce z napisem "Dzień Dobry. Wszyscy umrzemy. :)" (nie żeby miała tak nieeleganckie rzeczy w szafie). Podziękowała za nią, nieszczerze. Prezenty, nawet jeżeli wymuszone, były jakby ptak przyleciał prosto pod jej malutki nosek, dziobiąc w niego. Leon urabiał sobie ręce po łokcie, latając w okół niej na paluszkach. Taki kochany idiota. Chciała udusić go z tej miłości.
Zachowywał się jakby straciła czucie w nogach, nożem wydłubali jej oczy a klejem zatkali uszy. Nawet do łazienki dreptał za nią.
Z tym kochanym to może przesada.
 Poczuła mdlącą woń kwiatów, od której zakręciło jej się w głowie. Słone krople, wytarły ślady na jej policzkach. Czarny tuż do rzęs rozmył się dookoła zrozpaczonych oczu. Maxi powiedział, że wygląda jak szop. 
O mało nie wypchnęła śmiechem. A razem z nią Leon, Federico, Natalia, Lu i reszta. 
Szop, taki zabawny wyraz. Opanowała się, widząc oczyma wyobraźni przerażone oczy przyjaciół jej taty. Śmiać się na pogrzebie, dlaczego nie? Co innego jej pozostało?
Znowu ktoś podszedł. Jakaś dziewczynka, mały barwny ptaszek z jasnymi włosami i nieśmiałym uśmiechem. Złapała Violettę za rękę, pogłaskała ją z czułością, której brakowało innym kondolencją i zniknęła w tłumie. A jej po raz kolejny chciało się płakać. Wyć aż świat się skończy, a ona trafi do innego miejsca. 
- Biedactwo. -  Maxi położył rękę na jej plecach i musnął jej skroń. Znowu stał tuż za nią, obok niego z podziemi wyrosła Natalia z bratem i siostrą. Dołączyła do nich Ludmiła w towarzystwie Fran i Federico. Utworzyli zwarte koło w okół niej, zaporę przed wymuszonymi uściskami, osób, których wcale nie znała. 
Pogrzeby są dziwne. Ludzie wyrażają swój smutek komuś bliskiemu. Zapewniają, że zmarły był dobrym człowiekiem, nawet jeżeli w piwnicy podpalał szczeniaki. W obliczu śmierci nagle stajesz się wzorem do naśladowania. Violetta nie potrzebowała przekonań o czystości jego serca. Znała swojego ojca. Nie powinni też jej współczuć. To nie ona leżała martwa w hebanowej trumnie. Miała jeszcze przed sobą czas, który musiała wykorzystać. Ze względu na siebie, na nich, na świat, marzenia...
Dość!
- Gdzie jest Leon? - wychrypiała, zmęczonym od podziękowań głosem. Miała niejasne wrażenie, że każda komórka jej drobnego ciała drży. Z zimna? Tęsknoty? Bezradności? Chmury chyba pękły. Coś spływało jej na włosy, ale ciecz wydawała się za gęsta na deszcz. Tłum się rozrzedził. Przyjaciele nagle zniknęli z jej oczu. Zniknęli, bez odgłosów kroków. Patrzyła na cmentarną ścieżkę. Opustoszała. Mdlący zapach kwiatów rozpłynął się we mgle. Miała wrażenie, że kruki - setki kruków - przysiadło tam, gdzie znalazły skrawek miejsca. Na dachu kaplicy, grobach, na trawie tuż przed nią.
Kropelki z większą siłą zaczęły uderzać w jej głowę, zupełnie jakby tępe sople lodu odbijały się od niej i spływały leniwie ku ziemi.
Drżącą od zimna rękę przejechała po klejących włosach. Lepka maź miała kolor rubinu. Spadała na cały cmentarz, powoli jakby lała się ze świeżej rany. Krew rozlała się na ptakach ściągając je w jeszcze większą czerń. Przed oczami mignął jej zarys martwych twarzy przyjaciół, zanim z jej piersi wydostał się krzyk, który mógłby obudzić zmarłych. Wyszeptywała słowa, brzmiące jak zaklęcia, które miały odpędzić koszmary. Leon złapał ją za roztrzęsione ramiona. Nie odstępował jej nawet w odmętach nocy. Milczał. Najpiękniejsze słowa choćby wypowiedziane przez Anioła nie przyniosły ukojenia. Zagłuszały w uszach szum martwego ciała, które kiedyś oddychało tuż obok. Nikt nie przeżywa swojej śmierci w szczególny sposób. Kiedy koniec się skrada czas na panikę znika. W tym szczególe tkwi jej dziwne, popieprzone, niezrozumiałe piękno.
Śmierć jest wolnością. Tym przeraża?



A czo to? Martwy German. Buahahahahha. Jestem zła, czy coś. Wypadek wypadkiem, kto miał nadzieje, że tatuś przeżył, rozwijam wszystko. Pogrzeb się odbędzie, na razie Violka ma koszmary. W ogóle jest wcześniej. Brawo, ja! Kolejne rozdziały będą numerowane po kolei, żeby nie motać, okej? Rozdział 34 dodam, kiedyś w styczniu pewnie. Jakoś na początku, może 5? Zobaczymy. :) 
Tym czasem widzimy się chyba na JPJŻ (Jeśli potem jest życie) a jak nie to na Siempre - namiętnie piszę Luxi, może mi się uda. 
God, moja paplania jest jak zwykle bez sensu. Geniusz. Jak ktoś nie wie o co mi chodzi, to się śmiało pytajcie. :3
A jak Wam święta mijają, miśki? Pochwalcie się co tam Mikołaj Wam przyniósł. Ja osobiście jestem zachwycona, ale to tak po cichu się cieszę. :>  
PS. Jak komuś oczy wypadły do z żalem nie do mnie. Buziaki. 

środa, 17 grudnia 2014

Bawimy się w powrót? | Nowy blog - Post Organizacyjny

Dobry dzień wszystkim.
Jak tam Wasze choinki?
Nie, nic. :>

Misiaki, Wy moje najdroższe, co tam u Was słychać? Pierniki gotowe? Prezenty kupione? Śnieg spadł? Mam nadzieje, bo u mnie tylko pierniki są gotowe na święta. Niesamowity klimat w tym roku się trzyma, nie ma co. Ogólnie nie chce Was zanudzać moim interesującym życiem, bo jak wiadomo nikogo to szczególnie nie obchodzi, więc zrobimy to, co tygryski lubią najbardziej. Czyli przejdziemy do rzeczy. 

Najpierw *KLIK*  <- tutaj są one party, planowany od lutego, opublikowany zupełnie przez przypadek. Falba wkrótce. :3
*TUTAJ* <- Lety, Luxi, Fedeletta, nie wiem czy ktoś zdaje sobie sprawę z istnienia tego. :> 

A jeżeli chodzi o powrót to... Właśnie. PARAPAPAM. Ziemia robi wielki come back? Zdaje sobie sprawę, że mówiłam o powrocie w listopadzie, grudzień się kończy a ja, no. Chyba musiałam się mentalnie przygotować i znaleźć trochę czasu (swoją drogą ostatni tydzień szkoły a my zamiast kolędy śpiewać to rozprawki na polskim piszemy, nie wspominając o estrach na chemii, what?). Ogólnie to skoro skończyłam takim Epilogiem, chciałabym kontynuować. Bo dlaczego nie?
Ale jak zawsze decyzja należy do Was. Także dajcie mi znać, dobrze? Nie chce się narzucać i wracać jeżeli większość z Was tego nie chce. Nie chce, żeby mój powrót wyglądał tak, że zrezygnuje po miesiącu, bo nikogo tutaj niema.
Soł... Miśki, Sophie wraca tutaj?

Jeżeli tak 28 grudnia publikujemy prolog części drugiej, jeżeli nie, widzimy się na Siempre i na Kochaj.
Buzi!

PS. Wybaczcie jeżeli napisałam coś bez ładu i składu - spieszę się. W razie czego możecie śmiało pytać. Tutaj czy na Asku. 
Po 19 odpowiem na wszystko. :)


wtorek, 9 grudnia 2014

Ciernie.


Kiedy ktoś zdradza ci szczegóły swojej śmierci, zwykle masz go za wariata. Sposób w jaki opisuje swoje ostatnie tchnienie, sekundę w której serce nigdy więcej nie uderzy w pierś; latające po jego głowie myśli i oddech, które będzie udawać słowo, są faktem naturalnie podważalnym.  Detale, jak kolor skarpetek  i odcień garnituru, kolorują obraz jeszcze większym szaleństwem.
Tata mówił też, że w tym całym zamieszaniu gdzieś znajdzie się miejsce na różę. Czerwone albo białe (takich też zażyczył sobie na pogrzebie). Zwykł mawiać, że wszystkie pośrednie odcienie, róż - żółć, pomarańcz zostały stworzone, żeby udowodnić wyższość tamtych i ich niepowtarzalne i niedocenione piękno. Lubił je i radził się z nimi zaprzyjaźnić, bo nic nie jest lepszym środkiem antydepresyjnyo-humorzastym dla kobiet niż te kwiaty. Są ich własnym odbiciem w naturze, dlatego, druga nie przypomina trzeciej, trzecia siódmej, a ta z Australii tej w Zimbabwe. Często zastanawiałem się, czy  rośnie tam coś więcej niż zżółkła trawa, tata jednak zawsze powtarzał, że piękno znajduje się wszędzie. Nawet na krańcach świata, ma po prostu różne postacie.
I oczywiście - to one były symbolem najdoskonalszym i jedynym w swoim rodzaju. Nigdy jednak nie przyznał czego. Co tak naprawdę symbolizowały jedwabne płatki, odurzający zapach, ostre jak tępe sztylety kolce? Miałem wrażenie, że bredzi od rzeczy. Ale ton jego głosu i szczerość, błyszcząca ku mnie z błękitnych oczu, tłumiła wrażenie szaleństwa w jakie mnie wciągał. Jego monologi mogłyby zawstydzić samego Boga, tyle szczegółów w sobie zawierały. W końcu były to tylko puste słowa, bez wartości i pokrycia. Wiara w nie miała sens podobny do nadziei umierającego, czekającego na cud.