piątek, 18 kwietnia 2014

Miniaturka

Sophie jest nocnym markiem i po nocy miniaturki pisze. XD 
W każdym bądź razie, jeżeli ktoś ma takie życzenie i chciałoby się mu przeczytać;
Zapraszam na mojego drugiego bloga. :D 


wtorek, 15 kwietnia 2014

Rozdział 26

  'Najlepsi przyjaciele'

'Naj­pewniej­szą oz­naką po­god­nej duszy jest zdol­ność śmiania się z sa­mego siebie. Większości ludzi ta­ki śmiech spra­wia ból. ' 

~Fryderyk Nietzsche


Zimna woda wciąż mroziła jego stopy, ale stał dzielnie, nie dając tego po sobie poznać. Wiatr coraz silniej poruszał koronami drzew, wcale mu nie pomagał. Otoczył go powiew zimnego powietrza. Drżał. Całe ciało Brazylijczyka otuliła gęsia skórka. Rękę wciąż trzymał na zaróżowionym policzku Lary. Jej idealna twarz wpatrywała się w niego z uwielbieniem. Świat dookoła znikał, pomruki motorów cichły w oddali; szum lasu zamieniał się we wszechobecny spokój. Jego serce wybijało coraz szybszy rytm. Wszystkie wątpliwości wyparowały, nie było już nic. Nie był wstanie myśleć, piękno Lary go przytłaczało. Wcale mu to nie przeszkadzało. Czuł się lepiej. Sprawiła, że po raz pierwszy od dłuższego czasu było dobrze. Do szczęścia jeszcze długa droga. Trzeba było postawić pierwszy krok. Ten najtrudniejszy, od którego wszystko się zaczyna, ale dzięki Larze wydał się banałem; nie początkiem a już trwającą grą, z której razem wyjdą zwycięsko.
- Zostaniesz panią mego serca? - Wszystkie znaki na niebie i ziemi błagały o twierdzącą odpowiedź. Musiała się zgodzić, musiała.
    I wtedy pokręciła przecząco głową.
    Wiedział to, to było do przewidzenia. Ona była zakochana w panie idealnym. Leon Verdas - chodzące  bóstwo, przystojny, wysoki szatyn! Ba, jeździł na motorze, potrafi śpiewać, tańczyć, grać... Ideał! Ideał, z którym nie mógł się równać. A Lara była w niego zapatrzona jak w obrazek. Do przewidzenia było, że nie pokocha kogoś takiego jak on. Kim był Broduey? Galindo mogła mieć każdego na skinięcie palcem, jej odwaga, uroda, charakter zawsze przyciągały uwagę (oczywiście, kiedy pozbyła się stroju mechanika zachwyt wzrastał dwukrotnie). Ale jak to bolało, kurczę, jak to cholernie bolało. Jakby ktoś wrzucił go w przepaść i spadał bardzo, bardzo długo w ciemną otchłań bez dna. Beznadziejna sytuacja.

- Zostanę jego królową. - Te trzy słowa wynagrodziły mu wszystko. Smutek wraz ze zdradą Camili odszedł w zapomnienie. Liczyła się tylko ta chwila. Tylko ona. Tylko Lara. - Ale nie teraz. Jeszcze nie. - Jej miękkie usta wylądowały tuż przy kąciku jego warg, dla niej zbyt blisko, dla niego zbyt daleko. Zdążyła wyszeptać krótkie 'będziesz chory' i natychmiast odwróciła się, aby pobiec z gracją sarny przez gęstwinę lasu, wprost na tor, do swojego miejsca na Ziemi. Tam gdzie wszystko jest proste i lepsze. Gdzie wszystko ma dla niej sens. Broduey wpatrywał się w dziewczynę ubraną w ciemne ogrodniczki i bladoróżową bluzkę dopóki drzewa nie zasłoniły jej ślicznej sylwetki. Zgodziła się. Naprawdę to powiedziała!
Wyskoczył z wody, kiedy dreszcze stały się nie do wytrzymania. Cholernie zimna. Ale czy to miało w tej chwili jakiekolwiek znaczenie? Zadziwiające ile dobra, ile światła może wnieść jedna mała pozornie nic nie znacząca osoba. Jedna dziewczyna, która dla niego może być całym światem.
     Z przemoczonymi butami, skarpetkami; każdą częścią garderoby i wielkim uśmiechem udał się w stronę domu.
Miło poznać osobę, która jest przyszłością. Moją przyszłością.



     Poczucie winy rosło z każdą sekundą, coraz bardziej ją krusząc. Niszczyło ją wszystko. Każdy oddech; westchnienie. Bicie serca zmuszało ją do wysiłku, którego nie była wstanie podjąć. Starała się, ale pomimo silnej woli walki dławiła się goryczą słonej wody, spływającej  po jej twarzy. Camila zacisnęła mocniej powieki. Płacz i szloch był jedynym rozwiązaniem. Ulgą, której potrzebowała najbardziej na świecie. Zrozumienie też było mile widziane. Cokolwiek miłego, mającego choć cień sensu i słodyczy. Dość dziwne połączenie. Jednak jako stabilnie emocjonalna nastolatka, której rozum był przepełniony rozsądkiem potrzebowała...  Dobry żart. Szesnastolatki to tykająca bomba hormonów, gotowa nieść spustoszenie w każdej chwili. Nie wszystkie. Na pewno nie. Spora część. Ponad połowa. Może nawet trzy czwarte. Chyba jednak około dziewięćdziesięciu procent. Prawdopodobnie trochę więcej. Dużo.
Od każdej zasady zdarzają się wyjątki, szkoda, że Camilia się do nich nie zalicza.     
Jedna minuta wystarczyła. Jeden gest. Jedna chwila. Jedno życie.
Ryzyko zostało podjęte.
     Koniec początku, a może początek końca?
     Zakochała się.
Serce nie sługa. To on.. Jego oczy, zachowanie, charakter... Przeciwieństwa się przyciągają. Marco to.. Marco to jej bratnia dusza. A ich nie można odpuścić. Trzeba walczyć za wszelką cenę. Ruda to właśnie zrobiła. Ratowała samą siebie przed otchłanią samotności.
    Prawie jej się udało. Musiała się zmierzyć z największym wrogiem-najlepszymi przyjaciółmi.
Miłość czy przyjaźń?  Euforia czy smutek? On czy Oni? Serce czy rozum? Uczucia czy rozsądek? Rzeczywistość czy marzenia? Bajka czy koszmar?
Decyzja była trudna, ale od samego początku wiedziała co się stanie. Oczywistym było, że sprawę załatwi w skrajny sposób i zachowa się tak jakby nic nie miało znaczenia. Po raz kolejny pokazała swoją przewidywalność. Wybrała, a wybory nie zawsze są przyjemne.
Oni nie rozumieją. Nie chcą zrozumieć. Nie próbują zrozumieć. Nie potrafią zrozumieć.
Musiała. Zrobiła to i żałuje. Ale czy to na pewno jest godne smutku? Odważyła się walczyć o siebie, o chłopaka, o swoje serce. Postawiła się wszystkim dookoła. Camila, niczym rudowłosy lew broniła swojego serca, które przywłaszczył sobie Marco. Broniła swojego uczucia, nie każdą rozwichrzoną nastolatkę byłoby na to stać. Torres była inna. Jednak do perfekcyjności, brakowało jej całych lat świetlnych. Idiotyzm doskonałości* został odebrany jej i reszcie ludzkości. Całe szczęście, że dostaliśmy szanse na uzdrowienie własnych charakterów. Niestety nie każdy dostrzega w tym pozytywizm. Dużo łatwiej jest po prostu stać się kimś innym. Karykaturą samego siebie. Niektórym wydaje się to całkiem rozsądnym posunięciem.
Wydaje się.
Otarła łzy, które od godziny dzielnie spływały na koszule Marco. Najwyższy czas wziąć się w garść.


Lubił wspominać. Dzieciństwo stanowiło idealny pretekst aby oderwać się od rzeczywistości. Kochał wracać do dni, kiedy uśmiech nie schodził z jego twarzy, a przyjaciele byli tuż obok, wszyscy razem. Zamykał oczy i znów był na zielonej polanie w towarzystwie błękitnego nieba, gorącego słońca i trójki dzieciaków, z którymi spędził wszystkie najpiękniejsze chwile. Doskonale pamiętał każdy szczegół z ich licznych wypraw do lasu położonego przy posiadłości Verdasów; nie było chwili spędzonej z nimi, której by żałował.
Wszystko wydawało się takie piękne, tak odległe... Tak nieprawdziwe. Często zastanawiał się czy radość, którą chował w sercu przez tak długo nie jest tylko złudzeniem, wytworem jego wyobraźni. Podniósł powieki i spojrzał na tulącą się do niego przyjaciółkę. Dziewczyna była tam, tuż obok niego. Oddychała, żyła, śmiała się wraz z nim. To musiała być ona. Ta sama mała szatynka, która teraz wyrosła na piękną, młodą kobietę.
Ponte nie widział już w niej małego, rozwichrzonego dzieciaka, za którą uważał ją wcześniej. Vilu wydoroślała i - nawet on - musiał przyznać, że wyładniała. Różowe kokardki na głowie, odeszły w niepamięć, zastąpiły je delikatne fale, dodające niezwykłej delikatności. Rzęsy wydawały się powiększone dwukrotnie (to na pewno sprawka tych magicznych tuszów), otaczały jej czekoladowe oczy niczym bramy niebios. Pomyślał, że wejście do raju nie powstydziłoby się takiego wyglądu. Za duża czerwona koszulka i ciemne dresy, w których aktualnie siedziała (Docenił to, że pomimo wysokiej gorączki, nie stroiła się jak wielka diva. Pokazała naturalną wersję siebie) ukrywały jej doskonałą figurę. Była naprawdę piękna. Oczywiście, Ponte był w jej ocenie całkowicie obiektywny. O ile to możliwe z męskiego punktu widzenia.
       Violetta Castillo - jego najlepsza przyjaciółka, zawzięcie próbowała porwać Maxiemu czapkę z głowy. Nikomu innemu nie pozwoliłby na to. Czarny fullcap przykrył jej kasztanowe włosy. Uśmiechneła się szeroko. Maxi opuścił daszek zasłaniając jej żarzące się iskierkami oczy. Widać było tylko delikatnie zaróżownione usta, które nie zamykały się nawet na sekundę pod potokiem słów, wypowiadanych z prędkością światła. Maxi chłonął każdy wyraz z precyzją gąbki. Słuchanie jej anielskiego głosu, było przywilejem wprost z najwyższej półki. Do kogo zwracałaby się równie miło, jeżeli nie do jednej z najbliższych jej sercu osób? Ton, jakim się do niego odzywała był pełen entuzjazmu z ponownego spotkania; nadziei, na kolejny wspaniały dzień; miłości, jaką obydwoje siebie obdarowywali; uczuć, których brakowało im od wielu lat.
Nie śnił na jawie. Violetta była tuż obok.
Ale jest szansa żeby wrócić do pełni szczęścia z nimi u boku? Możliwe jest aby znowu byli jak czterej muszkieterowie?
Zawsze razem, ponad wszystko. Czy te słowa mogły przetrwać tak długi okres czasu?



Kiedy otworzył drzwi do swojego królestwa zastał uwijających się po łokcie Andresa i Lenę - aktualnie układali książki na regale. Nie czekając na specjalne zaproszenie porwał pierwsze lepsze pudło, zawartość natychmiast znalazła się w przeznaczonej na nią szafkę.  
A on dalej, nieprzerwanie bił się z myślami.
Rzadko żałował swoich słów. Miał w sobie wyjątkowy talent - nie często wypowiadał rzeczy, dzięki którym mógłby się wstydzić. Przekazywał swoje myśli, ale w sposób, nie obrażający nikogo, a zarazem nie tracił przy tym własnego 'ja'. Idealny mówca. Jednak tym razem nie chodziło o źle dobrane zdanie. W tym  przypadku zawiniła brutalna prawda. Prawda, z której sam nie chciał zdać sobie sprawy; która była dla niego zdecydowanie zbyt ciężka i bolesna. Tyle lat przeżył z myślą, że więcej nie zobaczy ani przyjaciółki, ani swojego brata. Nigdy się z nią nie pogodził, każda wzmianka, o którymkolwiek z tej dwójki przeszywała serce Leona sztyletem po raz kolejny. Z coraz gorszym skutkiem. Zaczynał tracić nadzieję. A bez niej... Czy cokolwiek bez niej ma sens?
Rozpakowywał kolejny karton. Tym razem trafiły się puchary, do których przeznaczył specjalną półkę nad biurkiem.
Mógł marzyć, śnić, pragnąć aby pojawili się obok, aby wrócili do domu. Ale bez najmniejszego nawet skrawka otuchy... Nie czekałby, nie fantazjowałby o spotkaniu, do którego tak naprawdę nigdy mogło nie dojść; na które mógł czekać bez końca. Cicho się oszukiwał, że jednak pewnego pięknego dnia staną przed jego drzwiami i rzucą się mu na szyję. Chciałby, żeby to było takie proste. Wręcz banalne. Leon musiał jednak zmierzyć się z przeszkodami, jakie postawiło przed nim życie. Czyżby walka o rodzinę była jedną z nich? Nadzieja to przyszłość, jeżeli kontrolujemy ją, aby nie zawładnęła nami w całości. W odpowiedniej dawce ofiaruje nam przetrwanie, nagromadzenie jej może nas w końcu zniszczyć. Przetrwa? Czy Leonowi Verdasowi uda się walczyć i zwyciężyć?
     Wyciągnął ostatnią rzecz z dna kartonu. W czerwonej ramce znajdowały się jego ukochane dwie kolorowe fotografie. Postawił zdjęcia na szafce obok łóżka - honorowe miejsce. Skinął głową Lenie i Andresowi, że wszystko jest już rozpakowane. Skierowali się do wyjścia. Kiedy znaleźli się na korytarzu, Leon... Leon po prostu zawrócił. Reszta nie zwróciła na niego uwagi, tak jak planowali, udali się do salonu. Verdas podszedł do oprawionych zdjęć i mocno chwycił. Przejechał palcem po szybce. Po lewej stronie ramki widniała jego przeszłość - Federico, Violetta i Maxi. Po prawej jego teraźniejszość - przyjaciele, Lu, Diego, Fran, Naty, wszyscy. Zacisnął powieki, aby łzy nie spłynęły na zdjęcia. Co z przyszłością?
      Niedopuszczanie do siebie myśli, że są zniszczoną rodziną było dużo łatwiejsze, kiedy nie wypowiadał tych słów na głos. O wiele lepiej radził sobie z tym, że już nigdy nie zobaczy Federico, niż ze świadomością o nowym początku. Bo to właśnie teraz się dzieje, prawda? Wszystko zaczyna się od nowa.
    
- Przepraszam, Leon. - Odwrócił się w kierunku Jej głosu. Odważył się na nią spojrzeć. Violetta wpatrywała się w podłogę. Nerwowo podkręcała dół bluzki. Zauważył (przecież znał ją na wylot, nie mógł tego przeoczyć) jak przygryzała dolną wargę.
     - Co ty tu robisz?
Godzinę... Spojrzał na zegarek. Parę godzin temu zostawił ją w hotelu. Dlaczego stała tutaj przed nim i na dodatek przepraszała? Rzucił ramkę na łóżko i zrobił krok w jej stronę.
    - Ja nie powinnam. - ewidentnie ignorowała jego słowa. - To wszystko moja wina. - Rozpłakała się jak małe dziecko, które zepsuło ulubioną zabawkę najlepszemu przyjacielowi i nagle zdało sobie sprawę, jaką krzywdę mu wyrządziło. Ewidentnie coś popsuła, coś znacznie cenniejszego - swoją dumę. Ale kiedy Verdas podszedł do niej szybko i objął silnymi ramionami… Poczuła, jak otulają ją promyki słońca, a świat staje w miejscu. Było dobrze, ale to jeszcze nie było to. Jeszcze nie wybaczył jej tych wszystkich słów. Nie mogła go o to prosić, nie teraz. Jednak zrobiła ten pierwszy krok i dalej musiało być lepiej. Nie było innego wyjścia.
         - Fede napisał, że wszystko jest już gotowe, a ja nie chciałam dłużej czekać. - Violetta odsunęła się od szatyna na długość wyciągniętych ramion. - Lepiej pójdę do swojego pokoju. - Wcale nie zamierzała się ruszać. A Leon tym bardziej jej na to nie pozwolił. Nie zważając na protesty dziewczyny, nie przejmując się niczym po raz kolejny otoczył ją swoim ciepłem.
               Może to właśnie jest ich przyszłość?




*Idiotyzm doskonałości-fragment fenomenalnego wiersza W. Szymborskiej. Jeżeli ktoś ma ochotę *klik*
_________
Przepraszam za ilość powtórzeń, ale w tym wypadku miało tak być, zwłaszcza u Camili. :)
Wybaczcie, że musieliście tyle czekać. Stało się to, co się stało... Ale nieważne. Jest? Jest. :)  
Trochę krótszy, ale nie dam rady napisać dłuższego, naprawdę.
Jednak podejrzewam, że gdyby nie mój mąż(którego kocham najbardziej na świecie <3) i moja siostra czekalibyście jeszcze dłużej. Ukłony dla Was, że jeszcze ze mną wytrzymujecie. ♥ 

Za korektę serdecznie dziękuję pani o wdzięcznej nazwie Shota, której nie potrafię poprawnie odmienić. XDD Jeżeli ktoś miałby ochotę to *tutaj* jest jej blog.  Zapraszam na niego serdecznie. :)