wtorek, 9 grudnia 2014

Ciernie.


Kiedy ktoś zdradza ci szczegóły swojej śmierci, zwykle masz go za wariata. Sposób w jaki opisuje swoje ostatnie tchnienie, sekundę w której serce nigdy więcej nie uderzy w pierś; latające po jego głowie myśli i oddech, które będzie udawać słowo, są faktem naturalnie podważalnym.  Detale, jak kolor skarpetek  i odcień garnituru, kolorują obraz jeszcze większym szaleństwem.
Tata mówił też, że w tym całym zamieszaniu gdzieś znajdzie się miejsce na różę. Czerwone albo białe (takich też zażyczył sobie na pogrzebie). Zwykł mawiać, że wszystkie pośrednie odcienie, róż - żółć, pomarańcz zostały stworzone, żeby udowodnić wyższość tamtych i ich niepowtarzalne i niedocenione piękno. Lubił je i radził się z nimi zaprzyjaźnić, bo nic nie jest lepszym środkiem antydepresyjnyo-humorzastym dla kobiet niż te kwiaty. Są ich własnym odbiciem w naturze, dlatego, druga nie przypomina trzeciej, trzecia siódmej, a ta z Australii tej w Zimbabwe. Często zastanawiałem się, czy  rośnie tam coś więcej niż zżółkła trawa, tata jednak zawsze powtarzał, że piękno znajduje się wszędzie. Nawet na krańcach świata, ma po prostu różne postacie.
I oczywiście - to one były symbolem najdoskonalszym i jedynym w swoim rodzaju. Nigdy jednak nie przyznał czego. Co tak naprawdę symbolizowały jedwabne płatki, odurzający zapach, ostre jak tępe sztylety kolce? Miałem wrażenie, że bredzi od rzeczy. Ale ton jego głosu i szczerość, błyszcząca ku mnie z błękitnych oczu, tłumiła wrażenie szaleństwa w jakie mnie wciągał. Jego monologi mogłyby zawstydzić samego Boga, tyle szczegółów w sobie zawierały. W końcu były to tylko puste słowa, bez wartości i pokrycia. Wiara w nie miała sens podobny do nadziei umierającego, czekającego na cud.


Poruszając temat swojej przyszłej śmierci oprócz wychwalania róż, wspominał, że zabije go przeszłość. Pomimo tego, że uważał, że nie istnieje. Przyszłość była zagadką, teraźniejszość jest historią, a chwili, która minęła po prostu nie ma. (co też wielokrotnie powtarzał) To, co zrobił kilkanaście lat temu, musiało go wybitnie przestraszyć, a na dodatek doprowadzić do omamów i nagłego rozwoju wyobraźni.
Dlatego nie rozumiałem tej hipokryzji, sączącej się z jego ust. Mi zawsze kazał zostawić wszystko za drzwiami, bo nic co wydarzyło się wczoraj, nie powtórzy się jutro. Jednak on naprawdę wierzył, że przeszłość go dopadnie.
Miałem szczerą nadzieje, że jeżeli kiedyś go złapie - zrobi wszystko, żeby jego koszmary powiększyły się dziesięciokrotnie, tworząc w nim jeszcze większe spustoszenie. Chciałem, żeby anioły śmierci z chóralnymi pieśniami zstąpiły po niego i zamknęły w piekle.

Nienawidziłem go. A on starał się mnie wychowywać na swoją podobieństw. Uczył mnie, rozmawiał godzinami i przekazywał wszystkie obłąkane myśli. Wpajał mi wartości, które powinien mieć taki człowiek jak on. Naprawdę miał wrażenie, że za dziesięć, piętnaście lat stanę obok niego w drogim garniturze i będę jak huragan niszczył moich wrogów. Może też stanę się męskim bokserem, katem z własną piwnicą do tortur. Może będę uważał się za króla wszechświata, jedynego pana ludzkości. Może też stanę się ciałem bez duszy.
Myśl, że kiedyś mogę być choć w jednym procencie podobna do niego, powoli urywała mi głowę, czyniąc to coraz bardziej nieznośnym uczuciem. Gilotyna byłaby bardziej humanitarna, aż szkoda, że wynalazek francuzów odszedł w zapomnienie. Tak bardzo chciałbym jej użyć.
Jednak wyraz jego paskudnej twarzy, kiedy złamałem mu nos wynagrodził mi każdą sekundę życia przy nim. Zawód w jego oczach, był dla mnie złotym medalem olimpijskim.

Nie zobaczyłem go więcej. Umarł tak jak przewidywał - dopadła go przeszłość. A jako jedyny powiernik tej tajemnicy, zatrzymałem to dla siebie, żałując, że jego śmierć przebiegła tak szybko. Powinien tygodniami głodować w piwnicy, leżeć na wilgotnej podłodze, a szczury mogłby powoli podgryzać jego gnijące ciało.
Sam zaryglowałbym drzwi, gdyby to było konieczne. Kiedy wyprawili mu zbyt huczny pogrzeb, zupełnie jakby był jakimś pieprzonym bohaterem narodowym, myślałem, że będę miał swój czas na szczęście; że bez niego róże znowu zaczną dla mnie pachnieć.

A potem poznałem Natalie. I o ile to możliwe - znienawidziłem go jeszcze bardziej.

Kochałem moją matkę. Nic więcej nie jestem w stanie o niej powiedzieć. Po prostu ją kochałem, nadal kocham. Jej kruchość od zawsze mnie przerażała. Bardzo łatwo jest rozbić ją na małe kawałeczki. Ludzie robią to cały czas. Nie jestem w stanie uchronić jej od wszechświata, spojrzeń i wrogów. Mógłbym zamknąć ją w luksusowym hotelu na Malediwach i dać wszystko, czego tylko potrzebuje.
Powstrzymuje mnie tylko jeden fakt - zabrałbym jej to, o co sam walczyłem przez prawie całe życie. Wolność. Nie mogłaby oddychać samodzielnie, decydować i być panem swojego losu. Wiedziałem jak jej tego brakuje, jak tęskni za własną asertywnością, która zafascynowała mojego ojca. Pokochał ją.
Mama była dla tego dupka wyzwaniem. A wszyscy wiedzieli, że mój ojciec uwielbiał wyzwania.
Nigdy jednak nie uwierzę, że żywił do niej głębsze uczucia. Kochanie kogoś wiąże się z swoim własnym cierpieniem. Sprawia, że dasz sobie wyrwać żywcem serce, dla jednego dnia, nocy, pocałunku.
Mama odzyskała siebie, kiedy trumna z jego ciężkim od przewinień cielskiem zjechała pod ziemie. Udusiłbym jeżeli ktoś zaprałby jej największy prezent jaki tylko mogła ode mnie dostać. Nareszcie bez strachu i gróźb, świat stanął przed nią otworem. Zamiast płaczu - wszyscy wręcz zwijali się w konwulsjach - ja i ona zaprezentowaliśmy sobie najszczersze uśmiechy świata. Trudno było utrzymać powagę, widząc tyle fałszywego smutku. Był tyranem, w domu i w pracy, nie zasługiwał nawet na pogrzeb. O jakichkolwiek łzach, nie wspominając.
Odszedłem stamtąd wyprostowany, z mamą, która wsunęła rękę w moje ramię. Nie dosięgała mi specjalnie wysoko, nawet na czerwonych szpilkach - najbardziej kolorowym akcencie dnia. Róże, które obiecałem, że wszędzie porozstawiam, postawiłem. Tyle, że zamiast szkarłatnych płatków, w świetle Amerykańskiego słońca mieniła się głęboka czerń. Kazałem pofarbować wszystkie kwiaty.
Nie odpuściłem. Nie jemu. I nikomu, nigdy więcej.


- Może ty w końcu powiesz mi dlaczego mój ojciec uważał czarne róże za przeklęte?
- Zostały stworzone przez samego diabła. Miały wzywać na pokuszenie. Były nocą, dniem, piekłem, grzechem. Metaforą. - Zadziwiaj mnie fakt z jaką pewnością ze mną rozmawiała. Zwłaszcza tuż po pogrzebie, wszyscy obchodzili się ze mną, jak z porcelanową laleczką. - Oczywiście, tylko tak czytałam. - Pracowałem razem z Natalią od jakiegoś roku. Była dyrektorką fundacji charytatywnej, którą założyłem. Teraz siedziała za mną przy ogromnym biurku, w moim za dużym gabinecie i przyglądała mi się z konsternacją. Zmrużyła oczy, w ten charakterystyczny sposób, który uwielbiałem. Długie rzęsy rzucały cienie na jej policzki. A oczy w tym głębokim odcieniu czekolady patrzyły na mnie z miłością.
Byłem pewien, że weszłaby na szpilkach do piekła, gdyby tylko chciała. Nie dlatego, że była uparta, władcza, czy okrutna. Zawojowałaby swoją urodą i wszyscy nawróciliby, tylko przez patrzenie na jej anielski uśmiech. Jej słodszy od miodu śmiech pewnie też załatwiłby sprawę.
Miałem pewną świadomość tego, że przesadzam; widzą ją w innym świetle i wysławiam nad niebiosa. Ale tak właśnie powinna działać miłość.
Zieleń winna stawać się zieleńsza, powietrze czystsze, serce powinno bić mocniej, a szaleństwo w naszych oczach jeszcze bardziej widoczne.
Działała na mnie jak narkotyk. Mógłbym przyznać, że jest mi potrzebna terapia, ale bycie na haju w jej obecności było najnormalniejszą i najpiękniejszą rzeczą w moim życiu. Dlatego ilekroć tylko mogłem, udowadniałem jej to.

Ale dzisiaj postanowiłem przejść samego siebie, zwłaszcza, że znałem już jej odpowiedź. Nie obchodził mnie fakt, że ciągle siedzę w najczarniejszym garniturze z mojej szafy, a równie ciemny krawat leniwie odpoczywa na moim biurku. Zignorowałem jak obłędnie wyglądała w opinającej jej smukłe ciało sukience.
Pocałowałem jej szmaragdowe, miękkie usta. Wciąż trochę wilgotne od płaczu.
Nie miałem jej tego za złe.
Wiedziała jaki był, ale też nabrałbym się na to przedstawienie. Z przyjaciółmi zmarłego w roli głównej. Gwarantuje, że Oscary mieliby już dawno na swoich pułkach, gdyby wybrali czerwony dywan w Hollywood.
Wziąłem jeden, naprawdę głęboki wdech i wstrzymałem płuca na wieczność. A potem odsunąłem z gracją moje wielkie, prezeskie krzesło i uklękłam przed nią na jedno kolano. Okoliczności, wszechświat, nawet ona mi nie sprzyjała. Widziałem jak układa usta, żeby powiedzieć nie, ale nadal nie wydobywał się z nich żaden głos. Tyle razy już się nie zgadzała, że powinno wejść mi to w krew, ale za każdym razem serce wyskakiwało mi z piersi, jakby była to decyzja, która miała wpływ na moje życie, w ogóle.
Miała, naprawdę miała. Ta mała, słodka, brunetka decydowała o kondycji mojego serca. Łza spłynęła po jej policzku i odwróciła głowę na tyle, żebym mógł zobaczyć kolejnego siniaka.
Miarka się przebrała, kiedy zobaczyłem pierwszego. Kolejny wbijał mi po prostu nóż w serce i męską dumę.

Zamierzałem powiedzieć, że może sobie odrzucać moje oświadczyny do końca życia, ale nie pozwolę wrócić jej do domu tego kata. O pójściu na policje nie było mowy - wielokrotnie ją do tego niemal zmuszałem, ale prawda była taka, że bogaci, szanowani, filantropijni biznesmeni są nietykalnymi bogami świata, którzy mają wszystko, czego potrzeba, żeby rządzić - pieniądze. Przerabiałem to milion razy i choć muszę przyznać, z ciężkim sercem, nic, absolutnie nic by nie wskórała. Ojciec pięknie udowadniał to mojej matce kolejnymi siniakami. Bałem się co on może w takiej sytuacji zrobić jej.
Prawdą jest, że w życiu żaden fakt nie przerażał mnie bardziej niż utrata drugiej połówki mojego serca.
Zanim zdążyłem zareagować i po raz kolejny okłamać ją, że wszystko będzie dobrze. Wyszeptała, niemal błagalnie, z ogromnym poczuciem winy:
- Jestem w ciąży i nie wiem kto jest ojcem.
Nie dosłyszałem. Albo nie chciałem usłyszeć. 
Pierścionek - srebrne kółeczko z naprawdę niewielkim, błękitnym kamieniem - praktycznie wyrwała mi z dłoni. To była nasza prywatna obietnica. Miłości, śmierci, choroby... Bycia razem, teraz i na zawsze. Nie wiem czy naprawdę tego chciałem, ale ściągnąłem ją z tego krzesła i mocno pocałowałem. Nie tak jakby od tego zależało nasze życie. Całowałem ją, jakby warto było to życie stracić, dla jednego, samotnego pocałunku.
Przycisnąłem ją mocno do swojej piersi, płacząc z nią cichutko. Jednocześnie przeklinając i dziękując, że mogę trzymać tak piękne życie w swoich ramionach, że los ofiarował mi taką piękną kobietę. Z przeszkodami, paskudnym balastem i ciężkim życiem, ale była moja ciałem i duszą.
Ile czasu spędziliśmy dając sobie nawzajem pociechę, nadal pozostaje dla mnie tajemnicą. Godziny, minuty, sekundy, mogłyby nie istnieć w ogóle, jeżeli tylko czułem, że jej kruche ciało jest bezpieczne. Przeszedłbym boso po kilometrach rozbitego szkła, dla jej bezcennego uśmiechu. Gdyby tylko o to poprosiła, wylecielibyśmy na bezludną wyspę. Sami, razem do końca świata.
- Leon...
Głos Natalii był miodem dla uszu, ratunkiem przed śmiercią i trzema życzeniami złotej rybki w jednym.
Nie podniosła się z podłogi, tylko wciąż tkwiła ze mną w dziwnym uścisku, równie zszokowana wydarzeniami chwili, co ja. Czułem jak szybko bije jej serce.
- Ciii, motylku. Ciii.
- Leon.
- Nie obchodzi mnie kto jej ojcem. Zaopiekuje się tobą i juniorem. Kupimy duży dom, z wielkim trawnikiem i basenem, jeżeli będziesz chciała. Ale takim w piwnicy, bo ty nawet zimą, nie powstrzymałabyś się od pływania. Rozwiedziesz się i...
- Leon. - Tym razem powiedziała to odrobinę urażonym tonem. Zdenerwowany, zaczynałem paplać jak potłuczony. Często mi się to zdarzało. Znaczy wtedy, kiedy nie bawiłem się w rządzenie ludźmi i sprawianiem dobrego wrażenia.
Ale nie w jej obecności, kiedy zamiast szorstkiego prezesa, w wykrojonym na miarę garniturze, siedział chłopak z głową pełną marzeń.
- Kocham cię. Miłość do ciebie jest jedyną rzeczą, której jestem pewna w życiu.
Brzmiało to jak pożegnanie i kiedy pocałowała mnie brutalnie, prosząc o wybaczenie, nie byłem pewny, czy właśnie nim nie było. Nie zaszczyciła mnie nawet jednym spojrzeniem, kiedy odwróciła się i z gracją wyszła z mojego gabinetu. Kroki stawiała pewnie, jakby jej świat pozostał nienaruszony. Mój właśnie się walił. Nie kamień, po kamieniu. Nagle wszystko osunęło się spod moich nóg. 

Powrót do domu pamiętam doskonale. Problem w tym, że nie chce pamiętać całego tego dnia. Uczucia, którego nie potrafiłem nazwać.
Federico, jako mój najlepszy przyjaciel (jedyny, ale specjalnie nie przeszkadzał mu ten fakt, żeby być najlepszym) lekarską oceną doszedł do wniosku, że cierpię na brak alkoholu i szok pourazowy, spowodowany teatralnym pogrzebem.  Pogdybał, że gdyby mnie nie znał, stwierdziłby, że jakaś niezwykła dziewczyna musiała mnie dorwać, związać, przetrzymać, a kiedy w końcu dałem się jej zauroczyć, ona złamała mi skrzydła i odleciała na nich.
Nienawidziłem, że racje miał nawet wtedy, kiedy nie wiedział, że ją ma.

- Powinieneś znaleźć sobie w końcu jaką uroczą damę, która mogłaby dzielić z tobą ten wielgachny apartament. - Oznajmił, kiedy przekroczył próg windy. Bywał tutaj setki razy, a czasami nawet pomieszkiwał, kiedy jego irytująca żona rozbudzała tornado w domu. Podziwiałem go, że zawsze do niej wracał. Ja nie wytrzymałbym z tą kobietą godziny na osobności, nie mówiąc o całym życiu, znoszenia jej humorów. Rzeczywiście, moje mieszkanie było duże. Za duże jak dla jednego megalomańskiego prezesa firmy. Długi korytarz, już nie stanowiący dla nas zagadki, przeszliśmy szybko i sprawnie. Ominęliśmy kuchnie, salon i tysiąc innych pomieszczeń. Te w większości ciemne, przestronne pokoje znałem na pamięć, a rzecz, której szukałem, znajdowała się w najrzadziej odwiedzanym pokoju. Druga biblioteka, znacznie mniejsza niż tamten pokój z książkami, czasem pełniła role zastępczego gabinetu. Dwa fotele spokojnie odpoczywały pod oknem. Biurko czekało na kogoś we wnęce po prawej stronie, a półki rozstawiły się po prawie wszystkich ścianach. Bez słowa podszedłem do małego barku, w którym znajdował się mój cały zapas alkoholu (oprócz pięciu czy sześciu butelek wina w spiżarce). Bez słowa nalałem sobie potężną szklankę bursztynowego bourbonu, wrzuciłem trzy kostki lodu i postawiłem obok siebie. Fede jako przykładny mąż i ciota z małą głową, raczej nie pijał mocnych napoju. Postawiłem więc przed nim jakiś słodki likier.
Nie odzywał się.
W życiu nie pomyślałem, że można być komuś tak wdzięczmy za cisze.
- Jak Violetta? - Wymruczałem, kiedy kostki lody zaprzeczały o pustą szklankę.
- Moja żona to istne wcielenia szatana, ale wiedziałem z kim biorę ślub i jakie są tego konsekwencje. - Typowe. Choćby doprowadziła go na skraj szaleństwa, on nadal będzie widział w niej swojej jedyne wybawienie. Zawsze myślałem, że to jest nasza podstawowa różnica. Fede potrafił walczyć do końca, ja odpuszczałem, kiedy traciłem z oczu korzyści. Coś jednak się we mnie drgnęło, bo wiedziałem, że zrobię wszystko - absolutnie wszystko - żeby Natalia do końca życia owinęła mnie sobie w okół palca. W ostateczności oddałbym jej nawet lewą połowę łóżka, którą oboje tak kochamy. Takie drobnostki były dla mnie najtrudniejsze. Ludzie zawsze oddają sobie największe gęsty i słowa, ale prawdziwa poezja wszechświata chowa się w tych malutkich, niemal niewidzialnych.
Chciałem mu powiedzieć jakim jest szczęściarzem, ale chyba zabrakło mi odwagi. Albo byłem zazdrosny.
Chaos w mojej głowie był nie do ogarnięcia.

Wieczorem, w nocy, rano...
Światło nie docierało do mojej sypialni, więc miałem szczerze gdzieś, która godzina i czy świat już może zbudził się do życia. Ja byłem martwy od środka. Kolejny oddech jest tylko oczekiwaniem na śmierć. Bez niej zdawało mi się, że już nie żyje.
Kiedy zostałem sam ze sobą i swoim cierpieniem, samo z siebie wyszło, że postawiłem czerwoną różę na stoliku nocnym. Chudy wazon, idealny dla tylko jednego kwiatu, swoim kolorem niemal dorównywał pięknej, wyjątkowej roślinie.
Budzik, który łaskawie postanowiłem włączyć i ustawić, wskazywał dobrotliwe pierwszą nad ranem, kiedy w końcu opadłem na łóżko. 

Róża. Płatki. Łodyga. Kolce. Liście. Kolce. Pła... Kolce.. Kolce. Kolce.

Ciemnozielone ciernie dni bez niej, wbijały mi się w skórę.

Pierwszego dnia bez Natalii, postanowiłem się upić. Porządnie. Zamiast zadzwonić, wysłałem krótkiego sms'a do swojej asystentki, że pierwszy raz odkąd tylko pamiętam, biorę sobie wolne. Z samego ranka zacząłem opróżniać butelki. Kiedy ból choć trochę zelżał, wiedziałem, że alkohol zaczyna działać, ostatni przebłysk świadomości podpowiedział jak wysoką cenę będę jutro płacić za chwile znieczulenia. Tego dnia, cierń tylko mnie zadrapnął.

Dni do piątego mijały podobnie. Z tym, że jakoś doczłapywałem się do pracy, żeby ludzie przestali się martwić. Większość z tych zatroskanych spojrzeń była wymuszona. Nie chciałem narażać ich na stałe wykrzywienie twarzy.
Cierń zaczął przebijać mi skórę. 

Siódmego rzuciły mi się w oczy płatki, które zaczęły spadać z róży. Dokładnie tyle, ile dni mamy w tygodniu, leżało pod wazonem. Ona zaczynała więdnąć, a ja trzeźwieć. 
Czułem, że skóra pali się pod jego naciskiem.

Ósmy, dziewiąty i dziesiąty były zbitką niepotrzebnych spotkań. Paplania, uśmiechania się i podawania ręki. Zaczęli wierzyć, że znów jestem w najlepszej formie. Federico nie podejrzewał nic, za to Violetta. Ten irytujący babsztyl zwęszył podstęp, kiedy jedenastego dnia zaprosiłem oboje na lunch.
Kobiety i ich cholerna intuicja.
Ja. Chciałem. Po. Prostu. Poczuć. Się. Lepiej. W. Otoczeniu. Przyjaciół.
Tego dnia poczułem krew.

Dwa tygodnie od dnia pierwszego, powoli przestałem odczuwać potrzebę snu. Nie to, żebym lubił spędzać długi czas w łóżku, ale te sześć godzin, które uwalniały mnie od stresów dnia codziennego zamieniło się w pięć, aż zatrzymało się na czterech.
Krwi zdawało się być coraz więcej.

Dwudziestego, sen, który dawał żmudne poczucie bezpieczeństwa, zaczął obfitować w koszmary. Moja bezpieczna przystań zniknęła. Pękła jak bańka mydlana i zostawiła mnie z nieprzyjemnym smakiem mydła w ustach. Ustach, które zbyt długo nie poczuły jej na sobie.
Miałem gdzieś co cierń ze mną robi. 

Dwudziestego drugiego już nie istniałem.

Dzień od dwudziestego trzeciego do dziewiątego przetrwałem tylko dzięki kawie. Kiedy zobaczyłem ostatni płatek róży, który kurczową jej się trzymał, a cierń wbił się głębiej niż dotychczas, dotarła do mnie prawda.
I chcąc-nie chcąc (kogo ja oszukuje?) znów zacząłem oddychać.

Trzydziestego dnia byłem bliski zorganizowania porwania. 
Bardzo bliski.
Zrezygnowałem jednak, kiedy mój niezawodny kalendarz - Clara, moja asystentka - dobitnie dała mi znać, że dziś odbędzie się bal charytatywny mojej fundacji. Fundacji, której ona była głową. 
Na wieczór wybrałem mój ulubiony smoking. Czarny, z białymi lamówkami przy kołnierzu i klapach marynarki. Do tego koszula, dla odmiany, staranniej wyprasowana i biała mucha. Włosy ułożyłem, po raz pierwszy od wieków. Postarałem się, żeby zwalać panie z nóg. W rzeczywistości chodziło mi tylko o te jedną. J e d y n ą. 
Kolor rubinów pasował do niej równie dobrze jak błękit do nieba. Góra sukni mocną ją opinała. Za mocno. A dół - z tiulu - spływał po niej, niczym woda w górskim strumyku. Włosy spięła wysoko i wydłużyła szyje, którą z pasją uwielbiałem całować. Założyła białe kolczyki, długie z kryształkami powciskanymi równiutko koło siebie. Dostała je ode mnie. Do kompletnego obrazka brakowało tylko jej męża, który jak na złość, stał obok niej, tworząc parę idealną. Trzymała się jego ramienia i uśmiechała serdecznie do grupki nikomu nie potrzebnych ludzi. Jako jedyna z towarzystwa nie piła szampana. 
Nie mogła i dopiero teraz to do mnie dotarło. Tęsknota za nią chyba przysłoniła mi trochę wiadomość, którą się ze mną podzieliła. 
Cios poniżej pasa. 
Zobaczyć ją taka szczęśliwą. 
Z nim. 
Z nim, kiedy ja... 
- A teraz zapraszamy na scenę, osobę, dzięki której mogliśmy się tutaj zebrać. Pomysłodawce i założyciela, naszej drogiej fundacji. Wielkie brawa dla pana Leona Verdasa. 
Te wszystkie uprzejmości, jak zwykle przesadzone, wyrwały mnie z amoku. Szedłem jak przystało na prezesa. Prosto z aroganckim ( dziś nie do końca) uśmiechem. Pan wszechświata, w  którego się zamieniłem, skrycie dziękował, że ma kogoś takiego jak Clara. Złote dziewczę, ze złotymi włosami, piszące złote mowy. Jedna z nich znajdowała się teraz w mojej kieszeni i czekała, aż mój głos i wspaniałomyślność zaczarują gości.
Postanowiłem, że Clara dostanie podwyżkę. Musi się ze mną paskudnie męczyć. 
Pewnie gdybym słuchał tego co mówiłem, sam sobie zacząłbym bić brawa. Ale skupiłem się na pojedynczym spojrzeniu, które Naty rzuciła w moim kierunku. Złapałem je i odwzajemniłem. 
Wciąż z uśmiechem, przyjąłem multum gratulacji. Przemowa musiała być naprawdę dobra. Kiedy skończyli, płaszczyć się przed moją osobą, ukradkiem wymknąłem się do wyjścia.
Straciłem siły do czegokolwiek.
Nie zobaczyłem jej więcej. 
Przynajmniej nie w tej wersji.

Violka od czasu do czasu zachowywała się jak prawdziwa przyjaciółka. Ja też wtedy ją tak traktowałem. Choć wszechświat wiedział, że się nie znosimy, popłatał nam figla, wiążąc nas osobą Federico, więc kiedy chciała, żebym zjadł z nią kolacje, ochoczo się zgodziłem. Zwłaszcza, że to ja wybrałem restauracje. Był z niej piękny osobnik ludzkiej populacji, z intuicją i wszystkimi bajerami potrzebnymi kobiecie, ale nie potrafiła wybrać dobrej restauracji. Przynajmniej nie w Seattle.
Przygotowany na mentalny wywód, jej wydziwianie, dziwne pytania (jak można wziąć ślub z dziennikarką?) i ubrany w luźne jeansy i skórzaną, czarną kurtkę, nacisnąłem drżącą (za dużo ostatnio piłem, zdecydowanie) rękę guzik. Nie zdążyłem mrugnąć a drzwi rozsunęły się a w nich stał mój motylek. Nie wiem, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Trzy? Cztery miesiące temu?
 Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie wyglądała gorzej. Zamiast okrągłego brzucha, który już na balu wydawał się mi sporawy zobaczyłem wychodzona, drobną postać. Włosy, nadal czarne, musiała ściąć.
Mama, moja kochana mama, czasem mówiła, że potrafię czarować słowami jak poeta. Większej pustki w głowie i suchości w ustach jeszcze nie doświadczyłem.
- Przyszłam się napić. - W lewej ręce trzymała coś mocnego. Whisky? Zadarła brodę w górę i ciemna śliwka, dokoła jej oka, wymierzyła mi siarczysty policzek. Za zranienie tak pięknej duszy, powinno otwierać się bramy piekła. 
- W takim razie świetny wybór. - Wyciągnąłem w jej kierunku dłoń. Złapała ją w pewnością, nie wahając się nawet przez sekundę. Pocałowałem ją w czoło i uświadomiłem sobie, że muszę wnieść walizki, które przywiozła ze sobą.
Po kolcach nie było śladu.



Tralalalal. Przed państwem coś o Lety. Trochę Fedeletty, zaszalałam. 
Co do powrotu tutaj - nie wiem. 
Ale wczoraj minął rok od założenia Ziemi. 
Dziękuje! 
Po prostu, serdeczne dzięki, Wam wszystkim! 
Kocham. 
<3

PS. Jest tu ktoś?

7 komentarzy:

  1. Widzisz jakie wyczucie czasu? Wrócę :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrócę, bo kocham Ciebie i fedelette.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiem to może trochę dziwne bo może, a raczej na pewno zauważyłaś, że ja tutaj na Twoim blogu nie komentuję, ale tak naprawdę czytam wszystko co napiszesz.
    Po mimo tego chce Cię nominować do LBA ♥
    http://oneshotyvioletta.blogspot.com/2014/12/nominacja-do-lba.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokończysz one shota o księżniczce?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. http://leonymaxi.blogspot.com/
      One shota zamieniłam w całego bloga. :)

      Usuń