poniedziałek, 12 maja 2014

'Free to fall' | Autorka: Iodine

Wieczorem wychodzę z psem i patrzę na niebo. Gdy jest taki wiatr jak dziś, zazwyczaj spadają gwiazdy, wtedy wymyślam sobie różne życzenia. Wczoraj miałem takie, że aż gwiazda, która spadała, zatrzymała się w połowie, jakby ze zdumienia ją zatkało. Powiedziała: „O pardon, monsieur” i taka była zaskoczona, że nie tylko nie spadała dalej, ale po chwili wróciła i przykleiła się ponownie do nieba. Ale kiedyś wezmę patyk i strącę skubaną, niech mi się spełni.
- Piotr Adamczyk

Ciepłe promienie słoneczne ogrzewały mi twarz, a lekki wiaterek wprowadzał kosmyki krótkich, brązowych włosów w dziki taniec. Delikatny szum liści wprawiał mnie w błogi spokój, którego ostatnio było mi coraz ciężej zaznać. Stukałem rytmicznie w spróchniałe deski ławki, której kolor już dawno wyblakł. Farba odchodziła płatami z drewnianych oparć czy siedzeń, albo najnormalniej w świecie kruszyła się pod wpływem ciężaru ciała człowieka.
    Czas mógł zabrać wygląd i stan tej ławki, ale wspomnień nie odbierze mi nigdy. Dla mnie ona zawsze będzie idealna. Do siedzenia, przemyślenia pewnych spraw, wspominania, czy odpoczynku.
    Z melancholijnych refleksji wyrwało mnie wibrowanie telefonu, któremu wtórowała jakaś nudna melodyjka. Nie zmieniłem jej jeszcze tylko dla tego, że miała wartość sentymentalną. Chyba byłem zbyt małostkowy.
    Na ekranie pojawił się napis “Imogen”. Panna Risle była moją sekretarką, a właściwie główną księgową w firmie, którą prowadzę. Działalność była na tyle duża, że księgowych było parę. Kobieta narzekała na nudności, więc za jej zgodą objęła dodatkowo stanowisko mojej prywatnej sekretarki.
    - Halo? - mruknąłem do słuchawki.
    - Panie Verdas, ma pan gościa. - Do moich uszu doszedł łagodny głos księgowej.
    Zmarszczyłem gniewnie brwi.
    - Niech zajrzy w moje godziny pracy i przyjdzie, kiedy będę - rzuciłem automatycznie, odchylając głowę stronę słońca.
    - Ale on twierdzi, że musi się z panem pilnie spotkać…
    Przekręciłem oczami z politowaniem, dźwigając się na nogi. Warknąłem do słuchawki jeszcze ciche już idę i ruszyłem w kierunku firmy, którą od parku dzieliło jedynie parę przecznic.
***
    Wsłuchiwałem się w ciężkie odgłosy zderzeń twardych podeszw moich butów z brukową kostką, cicho klnąc pod nosem na nachalnego klienta. Najwyraźniej nikt nie uczył go zasad kultury i dobrego wychowania, a tym bardziej szacunku do innych.
    Bo jeżeli sądził, że “dając mi w łapę” będę efektywniejszy w swojej pracy, to grubo się mylił. Jestem z tego typu osób, które sądzą, że bycie zbyt uczciwym, nie jest przesadą*. Nie cierpiałem niczego, pokroju kłamstw i oszustw, bo doświadczyłem tego na własnej skórze i nawet największym wrogom nie potrafiłem tego życzyć. Łgarstwo było jednym z największych okropieństw, których doświadczyłem na własnej skórze. Przebijało się przez wszystkie przykrości i zajmowało drugie miejsce na podium, bezsprzecznie przegrywając ze śmiercią.
Wróciłem na ziemię, gdy wszystkie otaczające mnie lampy zgasły, otulając cały rynek ciemnością. Nigdy nie bałem się ciemności, ale niepohamowanie wzdrygnąłem się na ten widok. Rozległy się ciche szepty zaniepokojonych przechodniów, którzy podejrzewali zwarcie i tym podobne rzeczy. Nikły, jasny blask przedarł się przez powietrze, cicha melodia rozbrzmiała echem po placu. Wszyscy, jak jeden brat, odwrócili się w stronę sceny, a ja mogłem zliczyć na palcach osoby, które nie miały przerażonej lub zdziwionej miny.
    Leniwie przeleciałem wzrokiem po scenie. Wysokie, szczupłe sylwetki pojawiły się w świetle lamp. Wpatrywałem się w cienie tajemniczych sylwetek, podziwiając wybujałe ubrania. Tancerze ustawiali się w coś, co przypominało szyk bojowy z pierwszej lepszej marnej gry.
    Flashmob.
    I akcja promująca.
    Pogardliwie wpatrywałem się w ludzi, którzy robili swoimi ciałami przeróżne figury, wyginali się w sposoby, które boleśnie raziły w oczy. To nie było ekscytujące, to wprawiało mnie w obrzydzenie. To jest dobre dla nastolatków spragnionych wrażeń, kurczowo łapiących się tego, co było ryzykowne, żeby zaznać odurzającej dawki adrenaliny. A ja już z tego wyrosłem, byłem rozsądnym facetem i mogłem tylko życzyć tego samego tancerzom.
    Niespodziewanie ludzie zeszli, a właściwie wyskoczyli, ze sceny i musiałem cofnąć się, żeby kobieta w masce z niebieskich piór na mnie nie wpadła. Pomimo wściekle niebieskiego światła bijącego nam po twarzach, zatonąłem w głębi jej brązowych oczu. Dostrzegałem iskierki szczęścia, które tańczyły w kącie, blask, którym świeciła.
Bajeczna suknia żyła w tańcu razem z nią, jakby były spójną rzeczą, a nie dwiema różnymi. Materiał podkreślał namiętne ruchy kobiety, dodawał jej uroku i magnetyzmu. Nie mogłem oderwać oka od ponętnych gestów, jakby była jedyną artystką w całym show. Uniosła lekko kąciki ust w lekkim uśmiechu. Musnęła palcami mój policzek, a ja myślałem, że zaraz odpłynę. Dalej twierdziłem, że taniec jest dziecinny, co innego z tancerkami!

    
    Otrząsnąłem się, gdy zgasło światło. Po placu rozległy się szepty podziwu, nikt nie zważał na to, że znowu jest ciemno. Gdy jarzeniówki w lampach znów rozbłysły jasnym światłem, na scenie było napisane drukowanymi literami “EFFECT”, a po całej akcji prócz konstrukcji, która stała tu od lat, nie było żadnego śladu.
     Dłuższą chwilę lustrowałem całą okolicę, póki ktoś nie złapał mnie za ramię. Odwróciłem nerwowo głowę, przyswajając wzrok do kontrastu światła. Moment lustrowałem czarne jak noc tęczówki, którymi kobieta gromiła mnie. Kaskada ciemnych włosów okalała jej twarz, delikatne kropelki potu spływały po skroniach. Próbowała zatuszować wory pod oczami ostrym makijażem, ale mojego czujnego wzroku nic nie mogło oszukać.
    - Fran?
    - Cześć, Leon - rzuciła, unosząc kąciki ust w chytrym uśmieszku. - Nie sądziłam, że Cię tu spotkam. Jak się podobało?
    Przekręciłem teatralnie oczami, dając jej znak, że dalej nie zmieniłem swojego  nastawienia do tańca. Moja była pasja dała upust w połowie trwania prestiżowej szkoły Stud!o21. Wszelkie chęci uleciały ze mnie jak powietrze z przebitego balonu, przez co w ostatniej klasie zostałem zdegradowany i musiałem szukać szczęścia gdzie indziej.
    - Wiesz, jakie mam o tym zdanie.
    Mruknęła coś cicho pod nosem i ruszyła wolnym krokiem w prawą stronę. Burknęła coś pod nosem, a ja uznałem to jako zaproszenie do pójścia za nią.
    - Dawno się nie odzywałeś - zaczęła. - Co słychać? Pewnie wszystko po staremu. Dalej ubolewasz nad odejściem Kayli?
    Wysoka, rudowłosa kobieta, o głębokich, brązowych oczach. Z tymi pięknymi iskierkami radości, które tańczyły w prawym ich kąciku, nadającym jej blasku i dzikiej energii, w której się zakochałem. Długie, smukłe nogi, idealnie płaski brzuch i kształtne piersi. Szeroki magnetyzujący uśmiech, lekko wystające kości policzkowe, które podkreślała bladoróżowym pudrem…
    Nie, K a y l a, wyłaź z moich myśli.
    - Przeszło mi - wyrzuciłem automatycznie, wsuwając dłonie w kieszenie.
    - Wiem, że nie - prychnnęła. - Leon, nie możesz żyć przeszłością!
    Zacisnąłem odruchowo ręce w pięści, gdy brunetka podniosła głos. Nie cierpiałem, jak prawiła mi morały, razem z Camilą. W dodatku ta druga była łudząco podobna do mojej eks, co potęgowało moją irytację trzykrotnie.
    Z transu wyrwały mnie delikatne dźwięki gitary. Mimo upływu czasu, rozpoznałbym je niemal wszędzie. Powędrowałem wzrokiem do instrumentu i gdy natrafiłem na brązowe oczy błądzące po strunach, myślałem, że zemdleję. Zrobiło mi się duszno, pomimo tego, że na dworze wcale nie było gorąco. Ręce zaczęły mi się nagle pocić, miałem wrażenie, że krople spływają po moich palcach.
    To była dokładnie ta sama kobieta, która oczarowała mnie swoim urokiem pod sceną. Miała duże oczy, grzywkę niechlujnie podpiętą do góry i ciemne włosy upięte naprędce w koński ogon. Nie byłem pewny swojej opinii, nie miałem wzroku nietoperza.
    - I'm just tryin' to work out… - Melodyjny głos urzekł mnie do tego stopnia, że przystanąłem w miejscu. - … how to be like myself**.
- Czeeść Leon! - Andres zapiszczał mi do ucha, klepiąc przyjacielsko ręką koło prawego barku. - Nie sądziłem, że Cię tu spotkam.
Odmachałem reszcie i posłałem przyjacielowi karcące spojrzenie. Nie musieli mi uświadamiać, jak bardzo zamknąłem się w sobie i odciąłem od świata. Bo ja doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, ba, nawet wiedziałem więcej niż oni.
- Tylko przechodziłem.
Pokiwał głową i usiadł na skrawku drewnianej ławki. Francessca zajęła się rozmową z Marco, brunetem, z którym była od paru dobrych miesięcy. Gestykulowała coś dłońmi, a dla mnie, z perspektywy obserwatora, wyglądała jak wariatka. Cóż poradzić.
Szatynka opadła barkami na kolana Maxiego, rozkładając ręce jak ptak skrzydła do lotu. Zamknęła oczy i mogłem tylko dostrzec, jak jej usta poruszają się w poszczególne słowa, ale pozostawały dla mnie enigmą. Chłopak zaśmiał się perliście, a kobieta uniosła lekko kąciki ust w zadziornym uśmiechu.
Oddałbym wszystko, żeby być na jego miejscu.
- Aaa, wy się nie znacie!
Camila stawiła się obok, biorąc mnie pod rękę. Nie patrzyła na mnie, tylko na nią i Maxiego. Dostrzegałem w jej oczach zazdrość. Mogłem ją dokładnie wyróżnić po miesiącach praktyk z Kaylą, potworem, demonem, który pałętał się po mojej głowie kompletnie nie proszony od roku.
    Dziewczyna podłożyła sobie ręce pod głowę, dźgając łokciem Maxiego w pierś. Uniosła na nas leniwie wzrok. Przeleciała nim po mnie, nie zatrzymując się nawet na moment i finalnie zawiesiła go na Camili, kipiącej ze złości. Widząc jej minę, uśmiechnęła się zadziornie. Ruda zacisnęła szczęki. Walczyły między sobą, spojrzeniami.
    Bywa.
    - Vio-le-tta - rzuciła mimochodem.
    Przeczuwałem, że nie będą się lubić. Torres od zawsze podkochiwała się w Maxi’m, choć nigdy nie umiała mu tego wyznać i niespełniona miłość przez cały okres liceum była szczeniacką grą.
    Zachichrała pod nosem i ponownie opadła Maxiemu na kolana. Gitara niebezpiecznie zaczęła zsuwać się z jej nóg, a w wyobraźni widziałem, jak roztrzaskuje się o kamienną posadzkę.
    Szatynka spięła się, mina jej stężała, ale nie zrobiła niczego. Raz… Odliczałem w myślach sekundy do jej zderzenia z gruntem. Dwa… Brakowały milimetry. Trzy… I Maxi ostrożnie, ale szarpnięciem złapał ją za gryf. Uniósł ją na wysokość twarzy Violetty, a ta westchnęła ciężko, obejmując ją ramionami dookoła.
    - Zginiesz beze mnie, zaawsze Ci to powtarzam. - Wypiął dumnie pierś, uśmiechając się od ucha do ucha.
    Zgromiła go spojrzeniem i nawet nie wiadomo kiedy, wbiła mu palce w żebra. Zawył, choć to chyba miał być śmiech. Rzucał się po fontannie, zakrywając dłońmi boki, dopóki nie złapał go odruch skulenia pod siebie nóg. Słyszałem jak szatynka piszczy. Potem rozległ się plusk wody, krople nieskazitelnie czystej cieczy rozprysły się na boki, porywając w swoje objęcia Violettę. Nie wiem, jak to się stało, że wpadła, ale Maxi przerażony stał parę kroków przed nami.
    Wszyscy wstrzymaliśmy oddech, czekając, aż się wynurzy. Nawet Francessca i Marco, którzy do wtedy byli zajęci swoimi sprawami, spoglądali przerażeni na wodę. Fale powoli ustawały, chociaż nadal bujały się po tafli. Camila zacieśniła uścisk na moim ramieniu. Spojrzałem na nią kątem oka. Była blada i trzęsła się. Uniosłem lekko brwi w zdziwieniu, bo przecież tylko wpadła do wody! W dodatku do fontanny, która była płytka jak brodzik dla dzieci.
    Postać Violetty wynurzyła się dopiero po paru sekundach oczekiwania. Od razu zaczęła pluć cieczą na prawo i lewo, zakrywała usta dłonią, ale kurczowo łapała oddech. Mogłem to stwierdzić po tym, w jak ekspresowym tempie jej klatka piersiowa unosiła się i opadała. Była przemoczona do suchej nitki. Z jej rąk strumieniami woda spływała na dół, z kosmyków włosów najpierw leciała ciurkiem, dopiero potem zaczęła powoli kapać. Podkoszulek przylepił jej się do ciała niczym druga skóra, prześwitywał, ukazując nam lekko wyrzeźbione mięśnie brzucha.
    - Za… - Wzięła głęboki oddech i kontynuowała: - bijję…
    Maxi przedrzeźnił jej pisk i wziął nogi za pas. Wszyscy zachichotali, ale jej nie było do śmiechu. Podszedłem te parę kroków bliżej marmuru, na wyciągnięcie ręki do Violetty. Wysunąłem dłoń w jej stronę. Rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie, lustrowała mnie chwilę. Wyprostowała się, ujęła swoją zgrabną ręką moją i nie spuszczając ze mnie wzroku, szarpnęła do siebie.
    Jej perlisty śmiech rozległ się echem po placu. Czułem wibrowanie klatki piersiowej na policzku, kiedy cały zmoczony, dosłownie jak ona, leżałem na n i e j. Nie mogłem powiedzieć, że było mi źle, bo nie było. Byłem wtedy chyba najszczęśliwszy od odejścia Kayli. Próbowałem się podnieść, ale położyła na mnie ręce i mocniej wcisnęła do wody.
    Fran westchnęła i skoczyła do nas lub, jak kto woli, na nas. Wylądowała kilka centymetrów od mojej głowy, a potężna fala cieczy zalała nas oboje, mnie i Violettę. Leżała oparta, z nogami wyciągniętymi na marmur oddzielający wodę od gruntu i reszty, a głową na jasnym pomniku.
Zrzędła jej mina, jak zorientowała się, ze gitara wpadła razem z nią. Sięgnęła po nią drobnymi dłońmi, zniszczonymi latami pracy i gry. Instrument trzymał się kupy tylko dzięki strunom, bo gryf odpadł od pudła przy złączeniu i poszedł samopas. Jęknęła przeciągle, a ja wykorzystałem chwilę jej nieuwagi i odskoczyłem w bok.

No tak, wieczór, rodzice nie patrzą, to dzieci mogą się pobawić. Patrzyłem rozeźlony na poczynania moich przyjaciół, którzy roześmiani po pachy chlapali się i przewracali na przemian. Moje ego podpowiadało mi, że to, co teraz robią jest dziecinne i nierozsądne, ale serce wyrywało się w ich kierunku.
A w szczególności Violetty, która siedziała po turecku na podwyższeniu, rozpaczając nad nową gitarą. Mruczała pod nosem, że Ponte jej za to zapłaci i że na nową ją nie stać.
Chciałem zawisnąć w tamtej chwili, już zawsze być tak nierozsądnie szczęśliwym jak wtedy. Cały w skowronkach patrzyłem na moich przyjaciół, starych i nowych, zdając sobie sprawę, jaką to było głupotą. Stworzyć mur między naszymi więźmi, zablokować dopływy szczęścia.
Teraz już wiem, czemu tata zawsze przestrzegał mnie do zadawania się z nimi.
Bo nie rozumiał tego rodzaju braterstwa, kiedy ludzie ryzykują razem życie***.

- Fraaan… - jęk szatynki rozległ się po parku.
- Nie marudź już! - zganiła ją. - Pożyczę Ci swoją, skoro tak bardzo Ci zależy.
Violetta rzuciła się przyjaciółce na szyję, piszcząc jej radośnie do ucha. Spoglądałem na nie z boku. Wszyscy byliśmy przemoczeni, jak tylko się dało. Wilgotne włosy, mokre ciuchy, nie wspominając o urządzeniach mobilnych. Wyjąłem telefon z kieszeni, patrząc na niego znacząco. Naburmuszyłem buzię. Trzeba będzie kupić nowy… A ten tak dobrze mi służył.
- Dobra, to my się zmywamy - Maxi pociągnął Violettę za rękę, w stronę jakieś ciemnej uliczki.
- Jutro wam zwrócę - wskazała dłonią na torbę - kostium. Do zobaczenia! - Posłała Fran i Camilli buziaka ręką i odwróciła się na pięcie, wciskając się Ponte pod rękę.
Ostatnim, co widziałem przed ich odejściem, był szeroki uśmiech dziewczyny i wypieki na twarzy. Będzie chora. Wszyscy będziemy chorzy. Przeklęty, cwany Ponte, on się wywinął!
Przekląłem coś pod nosem i zacząłem wlec się za resztą, pogrążony w rozmyślaniach. Cholera, w tamtym dniu straciłem całą swoją reputację chłodnego szefa i zdystansowanego kolegi.
Pokręciłem głową i westchnąłem z dezaprobatą. Zbyt bardzo rozczulałem się nad przeszłością. Co było, nie wróci, nie da się tego w żaden sposób zmienić i trzeba zaakceptować takim, jakim jest. Bez względu na wszystko.
- Veeerdaaaaas… - Ruda zaświergotała mi do ucha.
- Hmm?
Uniosłem zdezorientowany brwi, kiedy uśmiechnęła się do mnie zalotnie, lekko, i przysunęła się do mojego ramienia, jakby chciała się przytulić. Odsunąłem się i przyśpieszyłem nieco kroku. Pod żadnym pozorem nie chciałem przyjmować jej zalotów. Bo dobrze wiedziałem po co zarywa.
Złapała mnie za rękę i pociągnęła do siebie, kiedy byłem kilkanaście centymetrów od pleców Francessci. Wyszarpnąłem się z jej uścisku i odsunąłem w bok, na tyle, ile pozwalał mi wąski chodnik.
- Przepraszam - rzuciła. - Po prostu chciałam Ci powiedzieć, że fajnie, że do nas wróciłeś.
Odwróciła głowę i skręciła w bramę, jak podejrzewałem, jej domu. Odeszła bez pożegnania i jeżeli chciała wzbudzić we mnie poczucie winy, to jej się udało. Miałem motylki w brzuchu, sumienie gryzło mnie w serce.
Bądź twardy, nie miękki, Leon, powtórzyłem sobie, doganiając brunetkę. Rzuciła mi znaczące spojrzenie i zwolniła lekko. Po chwili znaleźliśmy się za plecami Marco, który zajęty rozmową z Andresem, nawet nie zauważył, ze nas nie ma.
- Miła jest, prawda?
Strasznie.
- Kto?
- Viola, głupcze - zachichotała. - Widziałam, jak na nią patrzysz.
Poczułem irytujące pieczenie na policzkach. Mogłem przysiąc, że właśnie wyglądam jak burak. Ale to było przewidywalne. Zawsze miałem problemy z chowaniem uczuć, dodatkowo Fran umiała ze mnie czytać jak z otwartej książki.
- Niedługo ma urodziny. Planujemy zrobić jej niespodziankę. Jeżeli chcesz, możesz nam pomóc - Uśmiechnęła się życzliwie. - Nie możesz żyć Kaylą, Leon.
Odwróciłem wzrok, zagniewany. Wszystko było dobrze, póki nie przechodziło się na temat mojej byłej lub mojej przeszłości z nią. Bo to był temat tabu i kropka.
- Jeżeli chcesz mi prawić morały, to odpuść. Nie warto - wyrecytowałem, obserwując czubki adidasów.
- Chłopaki! - Stanęła w miejscu i wyczekiwała, aż się odwrócą. - Zapomniałam telefonu z rynku, zaraz was dogonię.
Kiwnęli zgodnie głowami i wznowili chód. Fran złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła za sobą. Nie wiem, co chciała udowodnić, ale od początku mi się to nie podobało. Chyba bała się, że ucieknę, bo kurczowo trzymała moją dłoń. Gdy znaleźliśmy sie na placu i pognała do fontanny, spojrzałem na swoją rękę i dostrzegłem na niej wątłe ślady po wbijaniu paznokci.
Naprawdę musiała mieć parcie na to, żebym nie uciekł, skoro omal nie przebiła mi skóry.
Uniosłem wysoko brwi, kiedy przyjaciółka zjawiła się przede mną i rzuciła torbę na ławkę. Uśmiechała się zadziornie, intrygująco, patrząc na mnie spod byka. Lekki podmuch wiatru rozwiał jej czuprynę na boki, ale to nie przeszkadzało Cauglivii, żeby wykonać przede mną serię skomplikowanych ruchów. Unosiła na przemian ręce, nogi, obracała się, nuciła coś pod nosem.
Wiedziała, jak mnie udobruchać.
- No to pojedynek…
Wciąłem jej się w połowie ruchu, wykonywałem swój układ, który w połowie był improwizacją. Czułem tę adrenalinę pływającą w moich żyłach za każdym razem, gdy znowu się ruszałem. Kości dosłownie paliły mnie od środka. Euforia, podekscytowanie; uczucia które towarzyszyły mi przy tańcu były niesamowite.
W tamtym momencie ja też byłem dzieckiem.
Wirowaliśmy razem po rynku, wrzeszcząc wniebogłosy słowa piosenki. Wpatrywałem się w oczy przyjaciółki i dostrzegałem w nich troskę. Więź, która nas łączyła była niezniszczalna i żałowałem, że zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy. To, co nas łączyło było wieczne i nieskończone. Nie musieliśmy przed sobą niczego ukrywać.
Bo podczas tego tańca liczyliśmy się tylko my i to, co nas łączy.
Rozgrzani do czerwoności, uśmiechnięci jak tylko się dało, padliśmy na najbliższą ławkę. Oboje rozwaliliśmy się na niej odłogiem, wymieniając parę spostrzeżeń.
- Straciłeś kondycję, Verdas - skwitowała radośnie, oddychając ciężko.
- Za to Ty nigdy nie miałaś jej najlepszej - uśmiechnąłem się. - Tańczyłaś dziś z nimi w ogóle?
Dźgnęła mnie palcem wskazującym w policzek, a ja zachichotałem. Podciągnęła pod siebie jedną nogę. Czarne włosy przyschły lekko, ale niektóre kosmyki przykleiły jej się do czoła. Delikatne wypieki podkreślały żywe kolory jej oczu, które błyszczały na kilometr.
- Oho - Moich uszu doszedł wysoki głos. - Kogo nam tu przywiało?
Uniosłem wzrok. Violetta stała przed nami jak gdyby nigdy nic. Opierała ręce o boki, ubrana jedynie w ciemny podkoszulek i jeansowe szorty. Dziwiłem się, że nie marznie, bo jak na tę porę roku było wyjątkowo zimno.
- Nie miałaś iść do domu?
Szatynka legła tuż przed nami. Siadła na brukowej kostce, wzdychając ciężko. Miałem mieszane uczucia co do niej. Niby nigdy nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia, ale w niej… chyba się zakochałem. Albo w niej, albo w jej oczach.
- Nagłe wezwanie do pracy - rzuciła oschle. - Jakbym mało tam dzisiaj przesiedziała!
- Nie pracujesz czasami razem z resztą w drużynie?
Pokiwała przecząco głową.
- Viola jest dorywczo kelnerką w kawiarni mojego brata - wytłumaczyła Fran. - Zresztą, mogę pójść tam z Tobą, bo z tego co widzę - Spojrzała na ekran komórki. - Luca potrzebuje czegoś też ode mnie.
- Leć do Marco - Uśmiechnęła się życzliwie. - Zapytam się, o co chodziło i zadzwonię do Ciebie.
- Za rogiem od RestoBaru ostatnio był napad… - rzuciła mi podejrzliwe spojrzenie, a ja już wiedziałem, o co chodzi. - Leeeon Cię odprowadzi, prawda?
Zgromiłem ją wzrokiem, na co obie zachichotały. RestoBar był mi kompletnie nie po drodze, znajdował się na drugim końcu miasta, względem mojego domu. Mimo tego, że od paru godzin Violetta była obiektem moich westchnień, czułem się w jej towarzystwie niekomfortowo. Jak mogłem nazwać to, co do niej czułem? Miłością, zauroczeniem?
Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wydawało mi się to bezsensu. Ja, Leon Verdas, facet, który od roku nawet nie mógł patrzeć na kobiety, nagle zakochał się w jednej, praktycznie obcej kobiecie, przez głupie spojrzenie?
Chyba poniosły mnie dziś emocje.
Zatuszowałem szargajace mną uczucia głośnym westchnięciem i wstałem, odmachując Francessce, która ze zniecierpliwieniem wsłuchiwała się w dźwięki wykonywanego połączenia.
Wróciłem myślami do enigmatycznej osoby, którą była szatynka. Wpatrywała się w miejsce, gdzie przed chwilą zniknęła Cauglivia, a jej mina momentalnie zblakła. Po szerokim uśmiechu zostały tylko lekkie zmarszczki w kącikach ust. Policzki zapadły jej się, oblały wściekłym różem.
Zapstrykałem jej palcami przed oczami. Gdy bujała w obłokach wyglądała pięknie, ale nie mogłem dać jej po sobie poznać, że mam do niej słabość.
- Alarm Ziemia, proszę pani - palnąłem, uśmiechając się nonszalancko.
Zachichotała, a ja musiałem odwrócić wzrok, żeby nie zatonąć w głębi jej oczu. Kłamałem przed samym sobą, że nic w niej wyjątkowego, ale w głębi serca wiedziałem, że ona ma w sobie coś takiego, co mnie do niej przyciąga.
Miałem wielką chęć walnąć się z całej siły w pierś za to, że nie dopytałem się Fran o niespodziankę. Znam zarys - urodziny Violetty, dużo szczęścia, tyle miłości. Rany, jakie to przereklamowane.
Uniosłem twarz ku niebu, przebiłem księżyc na wylot. Potarłem dłońmi ramiona, żeby trochę je rozgrzać. Zimny wiatr nie pomagał w niczym ani mi, ani Violetcie, która wręcz przylegała do mnie ramieniem. Ciarki ciągle oblegały jej ciało, włoski jeżyły się dęba, czułem to przez gruby materiał kurtki.
Przekręciłem teatralnie oczami. Kobiety potrafią być czasami bardzo nierozsądne, a to w imię dobrej opinii i stylu. Zrobią wszystko, żeby zyskać szacunek w oczach innych ludzi, ale mnie to nie ruszało. Dla mnie liczyło się wnętrze, to, co mamy w środku, a nie wygląd. Bo cóż mi po pięknej kobiecie, gdy nie wiadomo co jej gra w środku?
Na dźwięk rozsuwanego zamka, Violetta obrzuciła mnie zdezorientowanym spojrzeniem brązowych tęczówek. Miałem ogromną ochotę zachować się jak rozpuszczony dzieciak i tupnąć nogą, żeby uświadomić jej, jaka była nieodpowiedzialna. Niedbale zarzuciłem na jej ramiona swoją ciemną kurtkę, czekając na jakikolwiek protest. Ale nic takiego się nie stało. Ona jedynie lepiej naciągnęła ją na siebie i przyciągnęła dłonią dwa końce kołnierza.
- Dzięki.
Z początku nie chciałem jej nic odpowiadać, z nadzieją, że zrozumie jaka była w tamtym momencie nierozsądna, wybierając się na miasto wieczorem, w jedynie przewiewnym t-shircie. Moje milczenie miało być dla niej karą, zganieniem.
- Drobiazg.
Słowo wypłynęło z moich ust lekko, jakby było czymś oczywistym. Na zewnątrz przybrałem maskę spokojnego i opanowanego degenerata, a wewnątrz uczucia szargały mną na prawo i lewo, nie dając dojść do słowa.
- Mam na Ciebie poczekać, czy wrócisz sama? - wypaliłem.
- Wrócę. - Spuściła lekko głowę. - Dzięki za fatygę.
Nie miałem wyboru, przeleciało mi przez myśl, ale odwróciłem wzrok, żeby nie powiedzieć tego na głos.
- Jesteście razem? - rzuciłem bez zastanowienia, jakby automatycznie. Nie chciałem o to pytać, ale moja ciekawość postawiła się ponad rozsądek.
- Nie, no co Ty? Ponte to stary znajomy z dzieciństwa, zaproponował mi mieszkanie, jak się przeprowadziłam. Tyle.
- Mhmmm - wymruczałem, chowając ręce w kieszenie. Brak głównego okrycia zaczął mi doskwierać. - Długo tu jesteś?
- Hej! Jak na obcego, jesteś strasznie ciekawski.
- Ciekawość rzecz ludzka… - zaintonowałem, uśmiechając się szelmowsko. - babo.
- Mogę odpowiadać na Twoje pytania tylko w wersji 1:1. Inaczej się nie liczy.
- Pfffff… A co Ty byś chciała takiego ambitnego o mnie wiedzieć? - odszczeknąłem, zdegustowany.
- Hmmm, skoro już pytasz… - Podrapała się palcem w brodę, udając, że się zastanawia. - Co robiłeś w parku z Francesscą?
Reszta drogi do Resto minęła nam w miłej, ale melancholijnej atmosferze. Na przemian pytaliśmy się o różne dziwne rzeczy, często błahostki, typu jaki jest Twój ulubiony kolor. Szedłem z nią, mijałem kolejne szare budynki śmiejąc się do rozpuku z jej odpowiedzi. Miło było porozmiawiać na bezsensowne tematy, które de facto nie wnosiły nic do naszego życia, ale pomagały nam zapomnieć o problemach.

***
- Leeeeon!
    Wyciągnąłem się na dużym, choć twardym łóżku. Podciągnąłem kołdrę pod sam nos, mrucząc coś pod nosem, niezrozumiałego nawet dla mnie.
    - Yh, idioto! - wrzask, który najprawdopodobniej należał do Fran, ściągnął mnie na Ziemię.
    - Niee… - wymruczałem.
    Czułem na policzkach przyjemne ciepło, co musiało oznaczać, że jest już południe i słońce dawno zdążyło wejść na niebo. Przed moimi oczami pojawiły się obrazy z wczorajszego wieczoru, które przechodziły jak slajdy jakiejś głupiej prezentacji. Widziałem Violettę, jak wpada do fontanny a potem wciąga mnie do siebie, Francescę, która rzuciła mi rękawicę do pojedynku, je obie gdy staliśmy przy ławce.
    A na koniec roześmianego siebie i zmarzniętą, ale szeroko uśmiechniętą Ją, gdy szliśmy do RestoBaru. Do tamtego ranka czułem dotyk jej ciepłych warg na moim zmarzniętym policzku. Euforia, która towarzyszyła mi przy tamtym pożegnaniu była nieziemska i kompletnie mi nieznana.
    - Pobudka, ej! - Zbulwersowana do granic możliwości Cauglivia zwinnym ruchem ściągnęła ze mnie okrycie.
    Obdarzyłem ją  gniewnym spojrzeniem i podniosłem się do siadu. Ściągnąłem wrogo brwi. Zawsze robiłem tak, gdy się nad czymś zastanawiałem. Może ciężko jest doprowadzić mi swój wygląd do porządku zaraz po pobudce, ale jasny umysł nigdy mnie nie opuszcza.
    - Skąd miałaś klucze? - wypaliłem, podciągając sobie kołdrę na nogi.
    Francesca może i była moja przyjaciółką od lat, ale i tak czułem się niekomfortowo w jej towarzystwie, gdy byłem półnagi. Mimo wszystko ona miała faceta, a ja swoje poczucie wstydu, które nazywałem honorem. Dziewczyna wyjęła z torebki pęk kluczy i zawiesiła go na jednym palcu, ukazując mi metaliki w pełnej okazałości.
    - Jeżeli nie pamiętasz, Verdas, dwa lata temu dostałam od Ciebie zapasowy w razie w.
    Przekręciłem teatralnie oczami, dając jej do zrozumienia, że dla mnie dwa lata są niczym rok świetlny. Ogromna przepaść emocjonalna.
    - Ubieraj się, kochanieńki - Uśmiechnęła się szyderczo, a ja już wiedziałem, że coś szykuje. - Czeka nas ciężka sobota.
    I wyszła, zostawiając mnie samego ze swoimi myślami i kolejną zagadką, której rozwiązanie poznam dziś. Wstałem, zrobiłem to co zawsze o tej porze i ociężałym, leniwym krokiem ruszyłem w stronę kuchni. Przyjemny zapach grzanek i charakterystyczny dźwięk smażonej jajecznicy pobudził moje zmysły.
    - Fran bawi się w gosposię? - zapytałem zadziornie, nalewając sobie szklankę wody.
    - Grzeczniej, bo będziesz jadł spalone śniadanie.
    Zdaje się, że Cauglivia chciała mnie zastraszyć i rzeczywiście powiedziała to z grozą, ale i tak oboje wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, który obudził nawet kota, jedyne zwierzę, które wytrzymało ze mną ponad pół roku. Czarno-białe kocisko wskoczyło na blat i zaczęło łasić się do mojej ręki, miałcząc. Jego miski świeciły pustkami. W tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że zajęty po uszy pracą zapomniałem nawet o Healthy, moim największym wsparciu w ostatnich miesiącach.
    - Wchodzę w to - rzuciłem, głaskając zwierzę.
    - Co? - Fran uniosła jedną brew i obdarzyła mnie zdezorientowanym spojrzeniem, zastygając w bezruchu.
    - Zgadzam się - powtórzyłem, prostując się. - Trzeba się wreszcie wyrwać z tej rudery.
    Uśmiechnęła się szeroko i wróciła do nakładania jajecznicy. Była lekko przypalona, ale mogłem przymknąć na to oko i spokojnie to przełknąć. Chyba. Z Francessci nigdy nie była najlepsza kucharka, pomyślałem, przypominając sobie nasze jedzenie na obozie, z czasów Studia. Mimowolnie zaśmiałem się pod nosem, za co zostałem obdarzony karcącym spojrzeniem Cauglivii.
    Zasiedliśmy razem do śniadania, choć przyjaciółka poczęstowała się tylko jabłkiem. Tłumaczyła mi łopatologicznie wszystkie szczegóły wyjazdu, a ja z rosnącą euforią przysłuchiwałem się jej, konsumując jajecznicę.
    Wszystko brzmiało intrygująco. Francessca wytłumaczyła mi to bez żadnych skaz, ale widziałem w jej oczach, że to ma drugie dno.
   

***
    - Idę spokojnie do słońca… - Melodyjny głos Violetty rozległ się po ogromnej hali. - A za mną zostaje tylko cień****…
    Z ogromnej kopuły u szczytu tak wielkiej sali, że nie mogłem objąć jej wzrokiem, przez lekko przyciemniane szyby do środka wkradały się sprytne promienie słońca, kończąc swoją wędrówkę na kolanach uroczej szatynki. Z dystansem wpatrywałem się w nową choreografię EFFECT’orów. Moje palce samoistnie zaciskały się na kostce, która miarowym tempem wybijała kolejne dźwięki na delikatnych strunach w rytm piosenki śpiewanej przez Castillo.
    Czułem się jakbym dryfował. W jednym momencie odpłynęły moje troski i obawy, liczyłem się tylko ja i gitara, którą trzymałem w rękach. Nie dopływały do mnie żadne dźwięki, prócz tych lekkich, granych przeze mnie. Czułem spokój, którego nie mogłem doznać od bardzo dawna.
    Wciąż miałem zamknięte oczy, gdy…
    - Ajjjj! - Francessca zapiszczała wręcz do mojego ucha, dając znać o bożym świecie.
    Wbiłem wzrok w moją przesiąkniętą, miałem nadzieję, czystą wodą koszulkę. Krople cieczy spływały z mojego przedramienia do łokcia, skapując pojedyńczo na ciemne drewno, z którego został zrobiony instrument.
    Milczałem, do połowy przemoknięty do suchej nitki. Czułem, jak materiał przylegał do moich pleców, jak druga skóra. Irytującą ciszę w sali przerwał donośny śmiec Violetty, która między napadami głupawki wymruczała “kaleka”.
    - J… ja nie chciałam! - Fran zatrzepotała rzęsami i złożyła ręce w przepraszalnym geście. - Ale należało Ci się!
    Wyprostowała się, z całej siły uderzając mnie w wilgotny t-shirt. Wykrzywiłem usta w grymasie, czując lekkie pieczenie w tamtym miejscu. Co jak co, ale Cauglivia miała dużo siły w rękach. Wiedziałem, ot, z doświadczenia.
    - Łazienka to trzecie drzwi od… lewej - bąknął Maxi, uspokajając Castillo. - lewej prawej, rzecz jasna - odchrząknął, na co Violetta zareagowała głośniejszym śmiechem.
    - F.. faceci… - wymruczała między spazmami chichotu, wstając z ziemi.
    Lustrowałem ich podejrzliwym wzrokiem. Gdybym nie znał Ponte i nie wiedział, że jest jedynakiem powiedziałbym, że są rodzeństwem. Maxi idealnie dogadywał się z tą małą, przeuroczą istotką, która swoimi ruchami i spojrzeniem czarowała wszystkich w około. Wzorowo dogadywali się nawet przez kontakt wzrokowy, nie wspominając o tajemniczych gestach, których sens znali tylko oni.
    Lecz mimo wszystko nie robili nic, co wskazywałoby, że są parą. Żadnych pocałunków, przytuleń, trzymania się za ręce, czy tego idiotycznego kocham Cię.
    - Alarm Ziemia, panie Verdas! - O wilku mowa. Violetta z szyderczym uśmiechem zapstrykała mi palcami przed nosem, wyrywając z wyimaginowanej krainy marzeń. - Zaprowadzę Cię, no chodź!
    Lekko zirytowany zwlokłem swój leniwy tyłek z podłoża, rzucając ostatnie spojrzenie plamie, którą po sobie zostawiłem. Potem przejechałem wzrokiem po mokrej koszulce i reszcie zgromadzenia. Zdążyli zająć się swoimi sprawami i właściwie cieszyłem się z tego, bo nie lubiłem być w centrum uwagi.
    Minęliśmy czerwoną ze złości Camilę, która wyżywała się na biednym fragmencie sukienki Francessci, Maxiego, który wbijał swój wzrok w Violettę, Cauglivia i Marco zawzięcie o czymś dyskutowali, puszczając zaczepki rudej w niepamięć. Andres stał w drzwiach i wręcz wrzeszczał do telefonu.

***
    - Pamiętasz, co masz zrobić?
    Francessca stała tuż obok mnie, spięta jak struna. Nie dziwiłem jej się. Jeden zły ruch, wahanie - i cała niespodzianka legnie w gruzach jak domek z kart. Byłem dumny, że zaufali mi, choć odrzucałem ich tyle czasu.
    Imogen przyjęła z oburzeniem prośbę o urlop na żądanie. Skoro pan może tak z dnia na dzień, to reszta też! Wredne, uparte babsko…
    - Tak, Fran.
    Uśmiechnąłem się pocieszająco i popchnąłem ją lekko w stronę zaparkowanego auta. Zaraz będzie robić kolejną burzę w szklance wody, pomyślałem. Rzeczywiście, obrzuciła mnie zirytowanym spojrzeniem i nim odeszła, śpiewająco wygłosiła kazanie. Słuchałem jej z politowaniem, uświadamiając sobie, jak bardzo mi tego brakowało.
    Cierpliwości Marco, irytujących nawyków Fran, uśmiechów Camilli, kawałów Maxiego… Tak, jego wbrew pozorom również.
    Rzuciłem podejrzliwe spojrzenie na szybę oddzielającą RestoBar i resztę świata, w poszukiwaniu tej jednej, energicznej osóbki. Violetta rzuciła mi się w oczy niemal od razu. Z szerokim uśmiechem przyjmowała kolejne zamówienie, jej usta układały się w tradycyjną regułkę, której monotonność została zatuszowana sztucznie wesołym tonem. .
    Wpatrywałem się w nią oczarowany, póki mnie nie spostrzegła. Najpierw zlustrowała mnie czujnym wzrokiem od stóp do głów. Czułem się, jakby właśnie czytała mi w myślach, wiedziała wszystko.
    Uśmiechnęła się. Tak! Uniosła uwodzicielsko kąciki ust do góry, a ja zatonąłem. W jej oczach, jej uśmiechu… Oderwała jedną rękę od tacy z pustymi szklankami i talerzem, pewnie żeby mi pomachać, ale los chciał, żeby taca wypadła jej z rąk. Więc wypadła. Naczynia roztrzaskały się na podłodze w drobne części.

    Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle.
    Nawet nie wiem kiedy znalazłem się obok. Nie zdążyła zebrać wszystkiego. Ostry kolor posoki zabarwił jej ciemne rajstopy, zniszczył całą kreację. Krew wypływała z drobnych ran przy jej kostkach i grzbietach stóp.
    Zemdliło mnie. Nigdy nie reagowałem tak ostro na widok i zapach posoki, zawsze przechodziłem obok tego obojętnie. Ale wtedy nie umiałem. Może to ze względu na to, że Violetta miała dobre intencje i teraz przeze mnie ma szramy na stopach? A Resto będzie musiało wydać kolejne pieniądze na zakup naczyń…
    Nie wiem.
    Wstrzymałem oddech i pomogłem jej zbierać odłamki, które zostały po szklankach i talerzu. Odsunęła delikatnie moją ręką i rzuciła przesłodzone “dziękuję, nie trzeba”. Prychnąłem zrezygnowany, stając prosto.
    Z jednej strony, to było oczywiste. Była kelnerką. To słowo wzbudzało we mnie negatywne uczucia, miałem motylki w brzuchu. Była służącą wszystkich gości w RestoBarze, na każde ich skinienie, każdą prośbę…
    - Violetta! - O wilku mowa. Luca zagrzmiał zza lady.
    Usunąłem się dwa kroki w bok, wkładając ręce do kieszeni. Wolałem nie mieszać się do ochrzaniania pracowniczki, wiedziałem, że brat Francessci ma dość wygórowane wymagania.     Westchnął ciężko i opuścił ręce wzdłuż boków. Coś go nurtowało. Mruczał niezrozumiałe słowa pod nosem, pośród których wyłapałem głównie “szlag by to”, “dam jej jeszcze popalić”. Z pewnością to ostatnie było skierowane do Cauglivii.
    - Leć się przebrać.
    Violetta obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem znad odłamków szkła. Jej oczy mówiły “zwalniasz mnie?”. Luca wyczytał ten znak i uśmiechnął się drwiąco. Jego perlisty śmiech rozniósł się po kawiarni. Brzmiał… Obco.
    - Nie, nie - zaczął. - Wszystkiego najlepszego.
    - Ale mnie wystraszyłeś! - uniosła się.
    Po chwili wszyscy zaczęli jej śpiewać “Sto Lat” (oczywiście, że beze mnie). Violetta cała w skowronkach poszła do szatni i tyle ją widziałem. Dobrze, że wpadła na  pomysł, żeby po mnie wrócić, bo skończyłbym na szubienicy.

    - Zaamknij oczy… - zaświergotałem jej do ucha.
    Oburzona, zaczęła mówić coś o tym, jak bardzo nienawidzi niespodzianek. W międzyczasie zdążyłem zawiązać jej delikatnie opaskę na oczy, dowiedzieć się, czy opatrzyła sobie stopy i przeczytać sms od Francessci.
    - Leon? - powiedziała cichuteńko, mocniej ściskając moją dłoń.
    - Hmmm?
    Przeniosłem wzrok na jej opanowaną twarz. Delikatne rumieńce wykwitły na jej polikach, uwydatniając jeszcze bardziej wystające kości policzkowe. Odgarnąłem drugą ręką niesforne pukle włosów, które opadły jej na twarz. Puściła moją dłoń i złapała tą, którą wodziłem po jej twarzy.
    - Ahh, to Ty! - burknęła zmieszana.
    Zaśmiałem się pod nosem. Wyglądała uroczo, kiedy była speszona. Odwrała buzię w przeciwną stronę, rumieniła się, nadęła policzki. Mimowolnie uśmiechnąłem się.
    - Chodź - objąłem ją w talii i przyciągnąłem do siebie. - kruszyno.
    - Taaak, Leoś - zironizowała, z widocznym naciskiem na ostatnie słowo. Zaśmiałem się.
   
    - Daleko jeszcze? - mruknęła.
    Westchnąłem ciężko. Głupio się czułem, prowadząc, praktycznie w objęciach, taką dziewczynę jak Violetta. Która w dodatku miała zasłonięte oczy. Grzecznie przylegała do mojego boku lekko przestraszona.
    - Nie, marudo - burknąłem zdegustowany.
    - Chociaż powiedz mi, gdzie idziemy.
    - Postój taksówek.
    Właściwie nie wiedziałem, czemu to robiłem. W końcu miałem mieć zamkniętą buzię na kłódkę, jedynie grzecznie zaprowadzić ją na miejsce. Byłem pionkiem. Ale ta gra mi się podobała, szczególnie, że w nią wchodziła ta mała, krucha istota obok mnie.
    Sarknęła niezadowolona.
    - Sprecyzuj.
    Rzucałem enigmatycznie kolejne hasła, wprowadzając Violettę prawie w szał. Mruczała pod nosem przekleństwa na Francesscę i jej dobre intencje. Nie wiele jej się dziwiłem - sam nigdy nie lubiłem, gdy robiono mi niespodzianki. Przeważnie uśmiechałem się wtedy sztucznie i udawałem, że jestem zaskoczony i wszystko mi się podoba. Ale ile można robić dobrą minę do złej gry?
    - Głowa do góry - zacząłem. - Chcą dobrze. Ciesz się.
    - Ja mam robotę. Dzielę mieszkanie z Maxim, ale nie mogę wiecznie żyć na jego koszt…
    Pokiwałem głową.
    Czułem się niezręcznie przez ciszę, która nas ogarniała. Violetta szła przyciśnięta do mojego ramienia z zawiązanymi oczami. Nawet gdy oderwałem od jej talii swoją rękę, nie odstąpiła mnie na krok - wychwyciła moją dłoń i splotła nasze palce, zmuszając mnie do objęcia jej. Nie mogłem powiedzieć, że mi się to nie podobało, bo byłem bardzo zadowolony. Mieć obok piękną, sympatyczną kobietę… Nie zdajecie sobie, jak wielka pokusa ciążyła nade mną. Non stop musiałem odwracać wzrok od jej przestraszonej twarzy, ponętnych ust…
    Ona nie zdawała sobie sprawy, jakie wielkie żądze we mnie wzbudzała swoją osobą. Nie wiedziała, że musiałem trzymać fason przy każdym kroku, kontrolować każdy swój ruch, nawet najdrobniejszy.
    Stłumiony szloch doszedł do moich uszu, niewyobrażalnie cichy i histeryczny. Zaalarmowany odwróciłem głowę i zorientowałem się, że nie ma przy mnie Violetty - stała półtorej metra ode mnie, zaciskała dłoń na przepasce i łkała, najnormalniej w świecie. Owszem, wyczułem, że przez cały czas, odkąd zawiązałem jej na oczach tamtą szmatkę, była spięta. Choć to mało powiedziane, sprawiała wrażenie przerażonej. Nie dziwiłem jej się, nawet w malutkiej części nie byłem zaskoczony. Facet, którego poznała dobę temu, nagle wiąże jej oczy i każe grzecznie za sobą iść. Paradoksem było, że rzeczywiście to zrobiła. Bez zbędnych pytań po prostu niczym wierna psinka człapała przy mnie, spięta, ale szła.
    Gdyby nie okoliczności, pewnie przyporządkowałbym to do szafeczki z napisem “kolejny sukces”. Nie mogłem nic poradzić na to, że mi się podobała. Choć to może brzmieć zabawnie, naprawdę się w niej zauroczyłem. Miałem wypracowany staż w olewaniu kobiet i ich nieudanych zalotów. Wymiękłem, gdy niczym grom z jasnego nieba zjawiła się ona, pokazała finał monotonii.
    Nie mogłem zdobyć się na żaden gest. Krzywy uśmiech, najnormalniejsze, pocieszające poklepanie po ramieniu, a co dopiero na objęcie ją ramionami. Po prostu wpatrywałem się w nią natarczywie, stałem, czekając na to, co nadejdzie.
    - Mam… - zacząłem, niepewny swoich słów. - Mam zadzwonić do Francessci i wszystko odwołać?
    Zaniosła się głośniejszym szlochem, a ja poczułem się, jakbym pracował przy dziecku. Jeden niewłaściwy ruch, krzywe spojrzenie, którego i tak nie mogła pochwycić, skutkowało konsekwencjami. Jak z tykającą bombą.
    Niespodziewanie telefon znacząco zawibrował mi w kieszeni. Oho, o wilku mowa.
    Stop, stop! Daj nam jeszcze trochę czasu!
    Czułem, że zostałem wybawiony. Nie wiedziałem, kto za tym stoi; czy jakaś siła wyższa, czy to zwyczajny zbieg okoliczności, ale byłem wdzięczny. Dostałem kolejną szansę na jakiś nonszalancki popis, który dodałby mi plusów, szans u niej.
    Nie mogłem określić, z jakiego powodu dygocze - czy z zimna, czy z płaczu. Zdjąłem więc kurtkę, którą miałem na sobie i jak na dżentelmena przystało, niestarannie narzuciłem jej ją na barki. Zastygła na chwilę, zdawało się, że wstrzymała oddech. Trzy… Odliczałem sekundy do nieuniknionego wybuchu. Dwa… Coraz bliżej i bliżej. Byłem niepewny, trzymając rękę na jej ramieniu. Mogłem przysiąc, że którąś opuszką palca dotykałem jej nagiej skóry, i że to ten dotyk palił mnie w sercu. Jeden…
    Ale nic takiego się nie stało.
    Castillo w ułamku sekundy pokonała odległość wyciągniętego ramienia, która nas dzieliła i wtuliła się w mój tors. Zamurowało mnie, wbiło w ziemię. Nie ze zdziwienia. Gdzieś w głębi duszy byłem zadowolony, że nastąpił taki obrót spraw. Ostatnią dziewczyną, do której miałem okazję się tak jawnie przytulić, była Francessca i to wieki temu. Gdy tak o tym myślałem, zdawało się, że od tamtego zdarzenia minęło milion lat świetlnych.
    Najpierw poprawiłem jej kurtkę, która zjechała z jednego barku i wisiała tylko dlatego, że kołnierzyk wpakował się między mnie, a Violettę. Próbowałem wysilić się na troskę i delikatność, więc dopiero, gdy upewniłem się, że szatynka jest otulona materiałem szczelnie, łagodnie przycisnąłem ją do siebie. Jakby była z porcelany, zdecydowanie zbyt krucha i delikatna na moją posturę.
    - Chodź - powiedziałem łagodnie.
    Zdawało się, że kiwnęła głową. Odjąłem od jej ciała jedną rękę i skierowałem się do jednej z ciemnych uliczek między wielkimi kamienicami. Nie uszło to jej uwadze - wzdrygnęła się i napięła mięśnie, jakby stare zmory powróciły.
    Choć naprawdę nie chciałem sprawiać jej więcej przykrości, droga, którą wytyczyłem, prowadziła akurat przez te mroczne i typowo niebezpieczne wnęki. Ale w końcu cel uświęca środki, prawda?
    Kurczowo przyciskała się do mojego boku, z lekko pochyloną głową. Pewnie bała mi się spojrzeć w oczy po tym nagłym ataku słabości. Wiedziałem, co czuła. Jeden moment, zły ruch, podłe wspomienie - ogniwa zapalne słów i rzeczy, które robimy pod wpływem impulsu, emocji. Każdemu zdarza się czasem zgubić równowagę, postąpić lekkomyślnie i potem żałować. To jest zupełnie normalne jak to, kontaktujemy się z ludźmi.
   
    Dopiero morska bryza sprowadziła mnie na ziemię, myśli zeszły na właściwy front, otrzeźwił się umysł. Ten łagodny zapach słonej, morskiej wody zawsze działał na mnie uspokajająco - przypomniał mi o wolności, uczuciu tak niezbędnym do właściwego funkcjonowania, że aż niezbędnym.
    - Gdzie idziemy? - wychlipiała.
    Wyobrażałem sobie, co się musiało teraz dziać w gronie przyjaciół. Cauglivia od rana chodziła cała w skowronkach, nie dopuszczała do siebie myśli, że coś mogłoby pójść nie tak. Mimo swoich negatywnych pobudek w stosunku do Violetty wierzyłem, że Francessca nie życzy jej źle. Wiedziałem to w głębi serca.
    - Już nie daleko.
    Prychnęła. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Nie chciałem mówić jej dokładnie - czyjeś niespodzianki mogę psuć, ale nie swoje, ot co. Gdybym zdradził jej wcześniej, całe miejsce straciłoby swój urok i magię, która ciążyła w powietrzu.
    - Mój ojciec… - zacząłem niepewnie. - Mój ojciec został zamordowany - wyrzuciłem z siebie.
    Obdarzyła mnie współczującym wzrokiem. Zacisnąłem dłoń w pięść, żeby nie stracić powagi, maski obojętności. Patrzyłem przed siebie, walcząc ze sprzecznymi emocjami, które wywoływała we mnie Violetta.
    - Po jego odejściu matka się załamała - ciągnąłem. - i wylądowała w psychiatryku.
    Czułem, jakby kamień spadał mi z serca, gdy słowa płynęły ze mnie jak z magnetofonu. To była ta część mnie, której nigdy nikomu nie pokazywałem. Zbolałej, skrzywdzonej przez los.
    Zadrżała, gdy puściłem jej dłoń i odsunąłem się na odległość metra. Odwróciła głowę w moją stronę. Brązowe oczy nie miały już tego blasku, co wczoraj przy flashmobie, w kącikach nie tańczyły żadne wesołe ogniki. Widziałem w nich tylko strach. Zmęczenie miała wręcz wymalowane na twarzy, w zmarszczkach, bladości, rozszerzonych źrenicach.
    Westchnąłem, klepiąc ją pocieszająco po ramieniu. Byłem realistą - schyliłem się, żeby zdjąć typowe, letnie adidasy. Przed nami rozciągała się chmara nagrzanego piasku, fale odbijały się o brzeg, zostawiając za sobą różne skarby i melancholijny szum. Nie mogłem sobie odpuścić takiej przyjemności, jak masaż ciepłym piachem, to byłoby marnotrawstwo.
    - Co Ty robisz?
    Brzmiała nagląco, sztucznie. Wbijała we mnie wzrok bez żadnych obiekcji. Mogłem czytać z niej jak z otwartej księgi, uczuć nie chroniły już żadne mury ani bramy. Otworzyła się przede mną. Dała mi dostęp do swoich emocji, pozwoliła się pocieszać, zaufała mi. Byłem dumny z tego odkrycia i pogrążony w myślach zapomniałem o jej pytaniu. Zmarszczyła nos, przymrużyła oczy jak wąż, który szykował się do ataku.
    Zachichotałem, zbijając ją tym samym z pantałyku.
    - Chodź, głuptasie.

    Było pusto. Violetta chyba obraziła się na mnie, bo taśtała w ślimaczym tempie, fukając coś pod nosem na mnie i moje wędrówki. Jak bardzo ja wtedy chciałem wiedzieć, co sobie myśli! Intrygowała mnie swoją osobą, ba - wyczuła to i wykorzystywała, kiedy tylko chciała. Byłem marionetką, ale w jej rękach…
    - Jesteśmy - zaświergotałem.
    Staliśmy przed drewnianym molo, wyraźnie zniszczonym przez ząb czasu. Władze Buenos Aires już dawno poprzestały odnawiania pomostu. Wyblakły kolor odstraszał, razem ze starymi, spróchniałymi deskami. Wszystko świszczało, skrzypiało pod ciężarem naszych ciał.
    - Po c-...
    Przeniosłem wzrok z t-shirtu, na nią. Oblała się dorodnym rumieńcem, rozszerzyła nienaturalnie powieki. Czego się tu wstydzić? Jesteśmy na plaży, było parno, woda jest nagrzana… Zapomniałem, że Violetta jest kobietą. One zawsze znajdą sobie jakiś powód do focha i zawstydzenia.
    - C..co Ty robisz? - wyjąkała.
    Zdjąłem do końca podkoszulek i przewiesiłem sobie go przez ramię. To były atuty mojej męskości - mięśnie, wyrzeźbione latami pracy na siłowni. Oniemiała odwróciła wzrok, próbowała zakryć kołnierzykiem mojej kurtki swoje nieuniknione, rumiane poliki. Wyszczerzyłem zęby jak głupi, dorzucając do tego prostackie “i tak widziałem”. Wystawiła mi język niczym obrażone dziecko i skrzyżowała ręce na piersi.

    - Czemu mnie tu przyprowadziłeś?
    Czemu, czemu… Właściwie, sam nie wiedziałem. Słysząc jej łkanie, widząc strach w oczach, przerażenie wymalowane na twarzy chciałem tylko pokazać jej, że jest bezpieczna, że nie ma czego się bać. Plaża… to miejsce zawsze działało na mnie uspokajająco, pomagało mi się wyciszyć. Zaszyłem się tu po śmierci ojca, odejściu Kayli…
    - Czyż to miejsce nie jest magiczne? - odparłem poetycko, wchodząc na molo.
    Ruszyła za mną jak cień. Fale odbijały się o podpory pomostu, pojedyncze krople padały na mój tors lub shorty. Wiatr szalał między kosmykami brązowych włosów, wprowadzał je w dziki taniec.
    - Przepraszam - zaczęła.
    Rzuciłam jej zdezorientowane spojrzenie i zmarszczyłem brwi. Przez jej twarz przebiegł grymas niezadowolenia. Zagryzła wargę i powędrowała wzrokiem gdzieś w bok.
    - Za?
    To był impuls. Pokonałem dzielącą nas odległość, po prostu wyrosłem przed Castillo. Czułem jej oddech na swoim nagim torsie, włosy przy podbródku. Czułem w kościach rosnące napięcie, histeria Violetty ciążyła na moich barkach. Zamarła. Wstrzymała oddech, opuściła ręce, które wcześniej znajdowały się tuż przy moim boku.
    Odstąpiła krok do tyłu i zupełnie nie świadoma konsekwencji, zachwiała się niebezpiecznie. Jej szlachetnie brązowe tęczówki iskrzyły jeszcze przez ułamek sekundy, zupełnie w ten sam sposób, jak wtedy, kiedy ich właścicielka ekscytowała się jakimiś błahostkami, albo ujawniała tak wszechobecną wściekłość. Błyszczały i migotały najnormalniej w świecie, malując na twarzy niesamowity pejzaż zaskoczenia*****.
    A potem wszystko działo się szybko. Ogromny słup wody wystrzelił w górę i zniknął równie szybko, jak się pojawił, zabierając ze sobą Violettę. Stałem oniemiały. Nie wiedziałem czy mam śmiać się, płakać, czy skakać za nią. Paraliżujący strach obleciał pędem moje kości zostawiając za sobą nieprzyjemne uczucie szorstkości i chłodu. Dygotałem. Nie z zimna, tylko ze strachu. Do cholery, Leon, miałeś ją tylko odprowadzić na rynek, a nie topić w morzu!
    Na przemian rozluźniałem i zaciskałem pięści, wpatrując się w niespokojne fale z miejsca, które zabrało Violettę. Cisnąłem koszulką gdzieś w bok z zamiarem skoczenia w wodną przepaść, rozgoryczony, póki nie usłyszałem głośnego prychnięcia. Powoli przesuwałem głowę z nad t-shirtu na dziewczynę, mokrą i rozmazaną. Tusz spływał jej po policzkach razem z delikatnym podkładem, tworząc niesamowity kontrast kolorów. Przyglądałem jej się przez moment, krótką chwilę z powagą.
    Wyglądała jak z obrazka. Śliczne, szklące się oczy, kolorowy pejzaż na policzkach i mokre - bo powiedzieć, że wilgotne nie mogłem - włosy, przyklejone do siebie, do ramion, czoła. Przez nieustępliwe fale zirytowania niczym uparte słońce przez burzowe chmury, przebijało się zawstydzenie. Wybuchłem śmiechem. Ot, szczerym, niekontrolowanym chichotem, przebiłem się przez wszystkie negatywne emocje, które ciążyły w powietrzu niczym gradowa chmura. Przez splamioną twarz Castillo przeleciał grymas, przypominający półuśmiech, ale widziałem go ułamek sekundy, zanim skryła buzię po linię nosa w wodzie.
    Uspokoiłem się, pod naciskiem jej przenikliwego spojrzenia. Kąciki ust wciąż miałem wygięte w szerokim uśmiechu. Czułem, jakby jego końce sięgały moich uszu. To był pierwszy moment, w którym byłem z nią tak blisko, choć byle obserwator mógłby pomyśleć, że znamy się ho ho, od początku i jeszcze dłużej.
    Wyciągnąłem w jej kierunku zniszczoną dłoń, na co zareagowała lekkim uniesieniem brwi. Miałem rzucić jakąś opryskliwą zaczepkę, kiedy zamiast tlenu, woda wypełniła mi usta. Role się odwróciły - teraz Violetta była u góry, wyginała się w spazmach niepohamowanego śmiechu, a ja łapczywie walczyłem o najmniejszą dawkę powietrza.
    Kiedy zdyszany i mokry do suchej nitki wypłynąłem na zewnątrz, Violetta niepewnie przycisnęła usta do mojego policzka, zawieszając ręce mi na barkach. Zamknęła oczy, żeby zatuszować zażenowanie - wszystkie szargające ją emocje zawsze odbijały się w pięknych, brązowych tęczówkach. Drżała. Wiedziałem, że nie z zimna - było lato, słońce jeszcze widniało na horyzoncie, ciepła woda otulała nasze ciała. Po prostu się bała - że ją odrzucę? Zastanawiałem się, jak słaba musiała być jej pewność siebie, skoro przy takim najdrobniejszym geście zżerały ją wątpliwości.
    Zastygła, gdy obejmowałem ją rękami i mocniej przycisnąłem do siebie. Moje ruchy były delikatne, bo bałem się jej reakcji, ale zdecydowane - wiedziałem, czego chciałem. Euforia płynęła mi w żyłach, rozpalała od środka.
    - Nie… - zaczęła.
    Odsunęła mnie od siebie na wyciągnięcie ramion. Myślałem, że spalę się ze wstydu bardziej niż ona.
    - Nie powinniśmy… - rzuciła na odchodne, wychodząc na brzeg.
I wyszła. Zostawiła mnie samego ze zranionym ego.
***
- Healthy?
    Mój głos brzmiał nienaturalnie sztucznie w minimalistycznej kuchni. Wypatrywałem kota od dobrego kwadransa, ale po zwierzęciu nie było śladu.
    Przetarłem skronie, przypominając sobie wczorajszą sytuację. Mózg mi się lansował na samą myśl, że zwiałem jak szczur z podkulonym ogonem, zostawiając ją samą na obrzeżach miasta, przemokniętą i zdezorientowaną. Jakby mało mi było na głowie, nie obeszło się bez przyjacielskiego ochrzanu od Francessci i jej półgodzinnego monologu o tym, co mnie ominęło. Dziesiątki dużych lampionów widziałem z okna, choć z tej perspektywy wyglądały one bardziej jak maleńkie gwiazdy, ruchome, świecące punkciki. Plułem sobie w brodę za to, że zepsułem Violetcie humor w znaczący dzień.
    Siorpnąłem bez zastanowienia kawę, parząc sobie język. Fuknąłem siarczyście pod nosem i odstawiłem szklankę z hukiem na blat, rozlewając zawartość na boki.
    - Cholera!
    Jakby mało mi było poparzeń (i sprzątania), irytująca melodyjka, świadcząca o nadchodzącym połączeniu rozbrzmiała z pokoju obok. Rzuciłem ostre spojrzenie piwnych tęczówek biednemu kocisku, które zamiałczało i zaczęło łasić się do mojego ramienia. Pech się do mnie uśmiechnął.
    - Halo? - burknąłem.
    Skamieniałem, słysząc jak rozmówca jąka się i próbuje wydusić z siebie jedno zdanie przez spazmy płaczu. Przeczesałem dłonią wilgotne włosy, kompletnie niezadowolony z takiego obrotu sprawy. Chciałem się z niej wyleczyć.
    Z Violetty czy z miłości?
    - Gdzie jesteś? - wyjąkała.
    - W domu - rzuciłem chłodno.
    A co z Maximiliano? Przecież był jej adoratorem, zaufanym amantem. Dlaczego przychodziła z płaczem akurat do mnie?
    - Za… - wychlipiała. - Zaraz będę.
    Mruknąłem coś niezrozumiałego i rzuciłem telefonem o beżową kanapę. Zirytowany założyłem czarny t-shirt w biegu do kuchni, wyczekując dzwonka.
***
    Zdążyłem trzy razy poplamić koszulkę, dwa razy się poparzyć, nakarmić kota i zmienić ubranie, zanim to przeklęte urządzenie dało o sobie znać. Nie myliłem się. Za drzwiami czekała na mnie Violetta, rozpłakana, ale tym razem fale czarnego tuszu nie szpeciły jej policzków. Trzy razy zlustrowałem ją od stóp do głów, podziwiając jej piękno, nim objąłem ją ramieniem i wprowadziłem do domu. Mimo powagi sytuacji byłem dumny, że to do mnie przyszła z problemem. Gdzieś głęboko, na dnie serca.
    Zaprowadziłem ją do salonu. Dość dużego pomieszczenia z jasnymi, beżowymi ścianami. Na werandę prowadziły ogromne, szklane drzwi. Promyki rannego słońca tańczyły na na pedantycznej bieli płytek podłogowych, lekko rażąc mnie w oczy. Violetta zawiesiła wzrok na licznych obrazach, przestała na chwilę ścierać potoki łez, których nie było końca. Moja matka zawsze lubiła takie odskocznie. Rzeźby, kwiaty, inne maleńkie dekoracje.
    Moja prawdziwa matka.
    Zganiłem się za tą okropną myśl. To, że mama, hm, łagodnie mówiąc - oszalała, nie znaczy, że nie była moją prawdziwą rodzicielką. Nas łączyło coś więcej niż ta sama krew. Wspólne opłakiwanie ojca, niezliczona ilość wspomnień i więź, której nawet jej zmiana nie mogła zniszczyć.
    - Co jest?
    Rzuciłem niedbale paczkę chusteczek na szklany stół tuż przed kobietą. Zająłem miejsce naprzeciwko niej z obojętnym wyrazem twarzy. Nie chciałem dawać jej nadziei, żeby potem samemu się zawieść. Takie były kobiety.
    Wstała. Ot, nawet nie spojrzała na paczkę, którą jej rzuciłem. Zaczęła nerwowo przechadzać się wzdłuż ściany, jakby mnie tu nie było. Dziwiłem się, ile w takiej kruchej istotce mogło być energii i samozaparcia.
    - Coś się stało z Maxim?
    To było jedyne, co przyszło mi na myśl. Rozłożyłem się bardziej na fotelu, wbijając w nią wyczekujący wzrok. Kiwnęła przecząco głową.
    - Wyjechał - burknęła.
    I wszystko było jasne. Jeden facet wyjechał, to leciała do drugiego. Potrzebowała miłości. Każdy potrzebuje miłości, ale sposób, w jaki Violetta do niej dążyła, był odpychający.
    - Ale nie o to chodzi - dodała naprędce, znów zalewając się łzami.
    Przeniosłem wzrok na sierściucha, który zaniepokojony wyszedł z kuchni. Wpatrywał się posępnie w kobietę, jakby miał zamiar ją zagryźć. Widziałem to w jego lazurowych tęczówkach. Zamiałczał i rozwalił się na srebrnoszarym dywanie. Westchnąłem zrezygnowany. Z tym żyjątkiem zawsze tak było.
    - Wrócił! - zapiszczała.
    W tamtym momencie kompletnie zginęła w moich oczach. W takim razie o co jej chodziło? Bolało ją to, że jej najlepszy przyjaciel wrócił? Prychnąłem pogardliwie, szykując w myślach jakąś kąśliwą uwagę, kiedy zmierzyła mnie czujnym spojrzeniem i wyjąkała:
    - Nie on, kretynie! Mój brat!
    Zgromiłem ją spojrzeniem. Może i byłem w błędzie, ale nie musiała mi tego aż tak dosadnie uświadamiać.
    - I co w tym złego?
    W dwóch susach pokonała dzielącą nas odległość i przykleiła się do mojej koszulki, mocząc ją słonymi łzami. Zdecydowanie byłem zbyt empatyczny, nigdy nie umiałem przejść obojętnie obok cudzego nieszczęścia, ilekroć nie byłoby we mnie samozaparcia. Przewróciłem teatralnie oczami - bardziej z nawyku, niż czegokolwiek innego.
    Nie sprzeciwiała się, gdy wsunąłem jej jedną rękę pod kolana, a drugą objąłem ją przy łopatkach. Nie musiałem się zbytnio wysilać, żeby przenieść ją na kanapę. Była drobna, mogłem powiedzieć, że zmizerniała. Ułożyła głowę na wgłębieniu na moim barku, wciąż obejmując mnie ramionami. Łkała, ale nie zanosiła się płaczem.
    - Mój… - zaczęła. - Mój brat jest schizofrenikiem.
    Głaskałem ją po plecach, ale robiłem to automatycznie, jakby było oczywistością. Miałem odchyloną do tyłu głowę, maltretowałem spojrzeniem biały sufit. Połączyłem fakty. Wiedziałem, dlaczego przyszła akurat do mnie - na naszych barkach spoczywał podobny ciężar.
    Leniwie przeniosła głowę z barku, na moją pierś. Przykleiła policzek do mojego torsu. Przyśpieszonym oddechem łaskotała mnie w skórę, choć przez koszulkę. Choć cisza zrobiła się uciążliwa, nie miałem zamiaru jej przerywać. Skupiłem się jedynie na naszych przerywanych oddechach, żeby odegnać myśli od rodziców, od zmor z przeszłości.
    - Znalazł mnie! - wychlipiała. - Nie wiem jak, ale mnie znalazł, Leon…
    Przycisnąłem ją do siebie mocniej i wetknąłem nos w pukle jej włosów. Przyjemnie pachniały. Lawendą, miętą. Te zapachy kojarzyły mi się z wolnością.
    Coś o tym wiem.
    Ze mną będziesz bezpieczna.
    Nie chciałem, żeby te słowa wypłynęły z moich ust, ale tak się stało. Zacieśniłem uścisk z przestrachem, że ucieknie, tak jak wczoraj. Jednak nic takiego się nie miało miejsca, a wręcz przeciwnie.
    - Wiem.

    I strąciłem. Niech się spełnia.

***
*Nawiązanie do japońskiego porzekadła "Być zbyt uczciwym to przesada".
**Rumour
***Niezgodna
****Marysia Sadowska - Spis treści
*****Mitshie

1 komentarz:

  1. ODAUTORSKO
    Wiem, że to marne coś nie można nazwać one-shotem. Boże, przeceniałam się. Sądziłam, że jestem w stanie napisać coś OD SERCA(!), że wszystko będzie na swoim miejscu. Tymczasem... Postacie nie mają charakterów. Są takie same. Może, może troszkę udała mi się Francessca.
    POSTACIOM NADAŁAM OSOBIŚCIE WYMYŚLONY CHARAKTER, NIE TEN Z SERIALU!
    Zauważyliście, że Leon jest taki och i ach? Wszyscy go lubią, przyjmują go z otwartymi ramionami, po tym, jak ich olał. Chociaż - o zgrozo! - nie. Nawet nie udało mi się oddać tego, jak bardzo Verdas zawiódł przyjaciół swoim odejściem.
    Co do kwestii Kayli - nie napisałam tego dosadnie, ale może się pewnie domyślić, że po prostu go zostawiła. Tyle. Żadnych dramatycznych przeżyć, pościgów, kochanków. Tyle. Amen.

    Sama nie oceniam dobrze swojej pracy, bo po prostu mi się nie podoba.
    ALE CHCĘ I PROSZĘ, ŻEBY WSZYSCY DOCZYTALI JĄ DO KOŃCA!
    I nie potrzebna mi łaska.

    Pozdrawiam,
    Iodine/Shota.

    OdpowiedzUsuń