środa, 21 października 2015

Rozdział 39 - Pamieć dni minonych.

Słońce zapraszało ich do siebie, jakby na zewnątrz rozpoczynała się właśnie dobra impreza. Chmury wywędrowały gdzieś za siódmą rzekę. Żadnych puchatych jednorożców, wiewiórek i smoków do zobaczenia; niczego co można by pooglądać z rozłożonego na trawie koca. Wiatr wiał w zupełnie innych częściach świata. Błękit nieba raził w oczy. Zapach wczorajszej burzy ulotnił się całkiem, razem ze wspomnieniem tęczy. Zima już dawno pożegnała się z Buenos Aires. Zakończenie roku zamiast odległą, zamazaną mgłą przyszłością było realnym przyszłotygodniowym wydarzeniem z gotową scenerią i całą szopką potrzebną do pożegnania kolejnego stada owieczek, bez perspektyw i gwiazd, które już błyszczą jak diamenty na niebie.
Dzień wyglądał jak ręcznie malowany, a siedzenie w szkole było jedną wielką abstrakcją. Więc do niej nie poszli. Od tak. Violetta (ta grzeczna, ułożona pannica) zarzuciła pewnym pomysłem. Leon pokiwał głową na boki ze dwa razy, dostał buziaka i przytaknął. Maxi zgodzi się na wszystko jeżeli ma się dobre argumenty, Vilu je miała. Z Natalią było najgorzej, ale nawet ona nie wygra jeżeli stawką są lody pistacjowe. Cholerne, najlepsze lody świata, których pod żadnym pozorem nie ma absolutnie nigdzie.
I ruszyli. Tnąc powietrze na motorach, opuszczał ich cały bałagan codzienności. Leona i Maxiego dotykała tylko adrenalina, widok prawie pustych ulic i dzika satysfakcja ryku silników. Natalie i Violetta paraliżowała obawa, jeżdżenia gdziekolwiek z tymi kretynami oraz kłujące (ale tylko odrobinę) poczucie winy. Bo "nigdy więcej miały nie wsiąść na tą piekielną maszynę". Jak zawsze, trwało to w głównie w groźnie wyglądających sekundach na zakrętach. I jak zawsze mijało, zanim zdążyły obiecać sobie to samo po raz tysięczny.
Violetta czuła się... A właściwie się nie czuła. Pomijając paskudne uczucie przerażenia, cały potok problemów i kaskadę myśli - które zrzuciła gdzieś pomiędzy domem a garażem - starała się nie przymykać oczu i obserwować migające punkty. Drzewa, domy, ludzie wyglądali jak zalane wodą papierowe obrazki. Bez wyrazu. Żadnego punktu który miałby jakiekolwiek znaczenie. Świat się przyjemnie rozmazał.
Aż Leon się nie zatrzymał i szczegóły znowu zaczęły wyglądać normalnie. Kask plątał jej włosy, kiedy go zdejmowała. Szarpnęła raz i drugi. Brunet odwrócił się, znając stosunki Violetta-nakrycia głowy i natychmiast się uśmiechnął. Słodko i znajomo. Pomógł jej i złagodził krzywą minę jednym krótkim pocałunkiem.

sobota, 18 lipca 2015

Rozdział 38 - Układanka.

Duchota lata, pozostawiła w Studio nieprzyjemny odorek niewywietrzonych klas. Wkroczyli do nowo wybudowanej auli, pełni życia, gotowi żyć dla muzyki ponownie, nie zważając na przytępiający węch zapach ledwo doschniętej farby. Zmiany wyraźnie odróżniły się od zapamiętanych w pamięci szczegółów. Świeża sala wyglądała jak mały teatr albo starodawne kino. Drewno skrzypiało radośnie pod tanecznymi krokami trzecioklasistów i niepewnymi stąpnięciami kociaków. Jaskrawa czerwień siedzeń, stopniowo zanikała, kiedy na scenie ruchy nauczycieli były coraz bardziej zorganizowane. Melodie zaczęły rozbrzmiewać na nowo i ta niesamowita energia szkoły, gdzie każdy żył swoją pasją, rozpoczynała kolejny rok niezapomnianych koncertów. Z serc tej setki nuty wychodziły samoistnie, lecz spokojnie. Tak, że sami nie do końca potrafili je rozczytać. Talenty, nadal cicho ukrywały się między nimi, żeby z pierwszymi uderzeniami o fortepianowe klawisze, tupotem kroków w sali tanecznej i piskiem mikrofonu, wystrzelić jak kolorowe fajerwerki w ostatnią noc roku. Tyle, że to nie było pożegnanie. To kolejny świt odganiał sczerniałe niebo, chowając kolorowe wybuchy.Nie żeby znikały tak do końca - świst wciąż brzmiał.
Część pierwszego rzędu zachowywał się najciszej. Kropelki lejącej się wody, miały donośniejszy huk podczas burzy, niż ich na wpół sztywne ciała. Violetta, mrugając tak szybko, jakby chciała pozbyć się rzęs, wsłuchiwała się w mamrotanie Maxiego - kolejne wywody o problemach wychowawczych małego Orzecha, szczeniaka Natalii. Z jego opowieści wynikało raczej, że kudłacz przypominał bardziej kosmitę niż psa, ale twierdził też, że maluch jest opętany.
Cóż, są ludzie i jest Maxi.
Violetta nieświadomie mocno ściskała kolano Leona. Uzależnienie od jego dotyku nie było mniej szkodliwe od zbyt częstych zabaw z papierosami, bo nawet jeżeli w to nie wierzyła, nie potrafiłaby się wyleczyć. Ewentualny brak skutkowałby czymś więcej niż rakiem płuc - połamane serce boli zdecydowanie bardziej.  Leon natomiast skupił się na dyskusji z Fran, która błyszczała tego dnia jak pomalowany na czarno diament. Oboje klęli na Federa, który od wczorajszego popołudnia zachowywał się jak kobieta na diecie, rzucająca papierosy, o taki był marudny. I nie układał swojej grzywki, co alarmowało o depresyjno-pesymistycznych myślach i wyjątkowo podłym humorze.
Natalia oparła się o ramię swojego brata i z całej siły woli próbowała trzymać oczy otwarte i nie zapuszczać się w krainę słów, dopóki nie usłyszy pierwszych dźwięków nowego roku szkolnego. Resztkę sił strząsała ze zmęczonych rzęs. Diego miał strasznie miękką koszule. W tej chwili była przekonana, że nawet jej łóżko w jednej milionowej nie było tak wygodne. Wciąż czuła rękę Maxiego, która mocno chwyciła jej dłoń. Na jej szczęście - to był jedyny punkt, dzięki której czuła, że jest obok. Całą swoją uwagę poświęcił na szukaniu przymiotników, opisujących jej anielskiego szczeniaka. Niby słyszała słowa, które do złudzenia zataczały kręgi w okół piekła (piekielny pies, był najwyraźniej jego nowym ulubionym epitetem), ale nic z tego nie docierała do niej na dłużej. Nie miała nawet siły zaśmiać się, kiedy wyobraziła sobie Violetta, rzucającą się na jej chłopaka. Prędzej czy później musiało to nastąpić, a ten mord będzie doskonale krwisty.
Lu z drugiej strony ramienia Diego, rzucała w jej kierunku przydługi monolog, z którego wychwyciła kilka pojedynczych zdań - wszystko kręciło się w okół jej dzisiejszej wizyty u fryzjera. Nowy rok. Nowa ja. Nowa fryzura . Bla. Bla. Bla. Bla. Włosy. Bla. Bla.
A potem przegrała z własnym zmęczeniem i odleciała do krainy wiecznego szczęścia. Aż na dwie minuty, bo ktoś (ten bęcwał w czapce po jej lewej stronie) źle podłączył kable i rozległ się pisk, przez który krwawią uszy. Natalia podskoczyła przerażona nagłym dźwiękiem i popłochem. Sala na kilka śmiesznych sekund zamieniła się w pudełko pełne zdekoncentrowanych ludzi. Pewnie gdyby nie miała ochoty zamordować winowajcy, a podły humor ominął ją bokiem - mogłaby się z tego śmiać.
- Po tym uroczym wstępie - dziękujemy Maximiliano - czas na prawdziwe powitanie. - Głos Pablo niósł się po sali, jako całkiem miła niespodzianka. Zawsze na takie okazje pokazywał się Antonio i jego biała głowa, z którą według korytarzowych legend borykał się od czasów dinozaurów. Natalia spojrzała na Violettę. Widząc spokój w kącikach oczy, domyśliła się, że wie co się dzieje. - Przed nami kolejny rok i kolejne wyzwania. Na nowo otwieramy drzwi, które naprawdę niedawno zostawiliście. Czas zobaczyć co takiego skrywają dla was mury naszej szkoły. Niewątpliwie będzie to kolejna porcja muzyki, zabawy, pracy. Może trochę przyjaźni i jakaś nowa miłość. - Naty czuła drganie powietrza od radosnego śmiechu. - Pamiętajcie, że nauczyciele nie mogą umierać z nudów i z niecierpliwością czekają na nową porcje plotek, którą na pewno dostarczycie do naszego pokoju nauczycielskiego.
I mówił dalej, obiecując to, co każdy chce usłyszeć - że są wyjątkowi, że mają potencjał, że żadna góra nie przysłoni im celu, że są gotowi. Gotowi na wszystko.
Parzy na każdego ze swoich przyjaciół i wie, że to prawda. Razem są gotowi absolutnie na każdy deszcz, grad, powódź, czy co tam życie dla nich zaplanowało. Miło jej z tą myślą. Nawet bardzo.



Lubi na niego patrzeć, tak jak teraz. Nie widząc nic, poza światełkami jego oczu. Uścisk jego ręki był mocny i trzymał ją w pionie. Szli razem z promieniami słońca - wolno, co chwila łapiąc się na ukradkowych spojrzeniach, uśmiechach i iskierkach w oczach.
- Nie mam ochoty na ten lunach - powiedziała, poprawiając spódniczkę. - A ten wiatr dzisiaj jest paskudny.
- Marudzisz - stwierdził, przesuwając rękę z jej biodra w dół. - Zawsze mogę ci ją przytrzymać.
- Leon. Ręka. Teraz - wysyczała. - Absolutnie żadnych macanek w miejscu publicznym!
- Przecież nic nie robię, najdroższa.
- Zamilcz.
- Ale...
- Milcz. - I pognała dwa kroki szybciej. Nie dając pogrążyć się jeszcze bardziej, naprawdę zamilkł. Pomyślał, że należy zareagować błyskawicznie, jeżeli nie chce, żeby ta szopka zamieniła się w foch rozmiaru Hagii Sophi. Dogonił ją (co szczególnie trudne nie było, bo przebierała tymi krótkimi nóżkami z prędkością zawodowego pingwina) i przyciągnął do siebie jej kruche ciało. Zatrzymali się na sekundę, dwie, może dziesięć. I przez chwile - nic nie znaczącą w dziejach świata - chmury stanęły w miejscu, a wiatr omijał ich dookoła. Bo nikt nigdy nie stworzył i nie stworzy rzeczy, która mogłaby powstrzymać ten mały cud. Polegający na wszystkim i niczym, mający ją w środku wszechświata i jego jako strażnika wielkiego skarbu. 
Trudno rozdzielić idealne kawałki puzzli, bo obrazek później wydaje się niewyraźny, wybrakowany. 
- Lepiej? 
- Lubię, kiedy mnie tulisz - odpowiedziała zamiast tego, chłonąc zapach, który i tak znała już na pamięć. 
- Spóźnimy się, Vilu. 
- My się zawsze spóźniamy - Westchnęła, wyswobadzając się z silnych ramion. - Więc zamiast stać na środku chodnika, mogłeś wziąć motor. 
- Mogłem - przyznał. - Ale wtedy nie byłoby to takie zabawne. 
- Niby co?  
- Stanie na środku chodnika i... - Violetta zmrużyła oczy, kiedy zmusił ją żeby się zatrzymała (znowu) i położył ręce na jej biodrach, niwelując wolne przestrzenie między nimi. - ...to. - Śmiech przeplatał się z jego gorącymi pocałunkami. Jednym po drugim. 
A że byli w miejscu publicznym... 
- Masz szczęście, że nikt tędy nie chodzi, kretynie - Fuknęła, przytrzymując spódnice (znowu!). 
- Nie, to po prostu genialnie przemyślana taktyka. 
- Kretyn. 
- Ale twój - zaszczebiotał. Violetta ledwo powstrzymała chęć zakopania jego zwłok pod najbliższym krzaczkiem. Ledwo. 
- Leon, zaczynasz gadać jak Maxi. 
- To źle? - Bawił się pierścionkami na jej palcach. Ten wziął się znikąd. Na  serdecznym placu była zwykła srebrna obrączka od niego. Kciuk był obwieszony jak choinka, same kółka. 
- Już samo pytanie, wzbudza mój niepokój. 
- Jest mi z tego powodu niesamowicie przykro, milady. Poza tym, jesteśmy na miejscu. - I jak na dżentelmena przystało, otworzył przed nią szklane drzwi. Restauracja (dobra restauracja, nie pizzeria - zaważyła Violetta) była mocno zaakcentowanym na zielono miejscem. Radosnym, jasnym i pozytywnym. Jak przebiśnieg, który torował sobie drogę ku światłu przez ciężkie, śniegowe zaspy. 
- Miło cię widzieć, Ramallo. - Violetta uśmiechnęła się do łysawego mężczyzny. - Nowy krawat? Podkreśla ci oczy. - Leon odsunął jej krzesło i zaraz uścisnął wyciągniętą rękę adwokata. 
- Jak zawsze olśniewająca, co? - Federico zaśmiał się, słysząc profesjonalno-schlebiajacy ton dziewczyny, jakby właśnie przyszła negocjować i musiała całkowicie rozbroić przeciwnika swoim urokiem osobistym. 
- Długo czekacie? - Leon kiwnął do niego głową zza szklanki wody. - Violetta miała pewien problem z utrzymaniem części garderoby na odpowiednim miejscu i skutecznie spowalniała marsz. - Ramallo obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. - Wiatr ją podwiewał - wyjaśnił. - Ten krawat rzeczywiście jest nowy, prawda? 
- Widzę, że rozmowa rozpoczyna się nadzwyczaj emocjonująco - orzekła radośnie dziewczyna. - Zamówiliście już coś? Mam ogromną ochotę na tira...
- Tiramisu - przerwał Violettcie Federico. - Wiemy, uwierz mi wiemy. Już do ciebie biegnie. - Zasłużył na pełne aprobaty spojrzenie. - Skoro już było o jedzeniu. Możemy przejść do rzeczy? Podpisać wszystko i z głowy, dobrze? 
- Śpieszy ci się gdzieś? - Ramallo wyjął z torby pliczek dokumentów, kiedy bracia taksowali się spojrzeniem. Leon podał się szybciej. - Pokaż nam co tam masz. 
- Wygląda to tak - zaczął mężczyzna, patrząc na kartki. - Zgodnie z testamentem: akt własności Studio zostanie zapisany na Leona, głową firmy Germana - jego imieniu towarzyszył ten dobrze znany wszystkim ton, obsypany we wspomnienia, które razem z nim zostały zakopane - zostanie Violetta, a Feder, kiedy tylko zostanie sławnym i gburowatym prawnikiem, jak ja po studiach, zostanie prawą ręką. Tutaj są wszystkie prawne bzdety, żeby wszystko było tak jak on sobie życzył, ale z oczywistych względów, braku waszej pełnoletności tylko Fede ma jako-takie prawa, więc za tą zgodą - na wierzch przełożył stronę z przyczepioną żółtą karteczką - piecze nad wszystkim będę sprawował ja. Oczywiście, póki wy nie wkroczycie w dorosłe, prawdziwe życie.
- To dziwne - powiedziała Violetta, trzęsąc ręką z długopisem. - Tata powiedziałby, że powinnam wziąć pióro. Mówił, że mam imię stworzone, żeby zapisywać je atramentem.
- Pamiętam - potwierdził Federico. Jego wzrok płynął jak spokojna rzeka między solniczką, talerzami i białym tulipanem w niewielkim wazonie. - Zawsze używał słowa "dostojne". Ale go tu nie ma, więc... - nakreślił litery swojego nazwiska, które po raz pierwszy mu wadziło. Po raz pierwszy poczuł, że Verdas ni jak pasuję do całej otoczki, a cała sytuacja jest komiczna, jakby znalazł się na środku sceny w cyrku.
Mówią o człowieku, który wychował go w największym stopniu; o facecie, który tłumaczył mu, że pieniądze nie zaprowadzą do każdych drzwi, który odbywał krępującą rozmowę o "ptaszkach i pszczółkach".
Mówią o nim w czasie przeszłym. O jego ojcu.
Spojrzał na Violettę, Leona i ich splecione palce.
Jeszcze nigdy nie przyszła do niego troska o młodszą siostrę i chłopaka. 
Jeszcze nigdy nie dopadły go wątpliwości czy nosi dobre nazwisko.
W życiu nie zastanawiał się bardziej czyim tak naprawdę jest bratem.



- Jak się czujesz? - Była zdecydowanie jedyną osobą na tym świecie, która miała prawo zadać każde pytanie. Nawet te głupie.
- Wkurzyłem się na Leona. - Nie zaczęła wywiadu. Po prostu uniosła brwi i olała wszystko. Czas, miejsce, życie, los, kosmos i znalazła się w najbezpieczniejszym, najprzytulniejszym, najbardziej wolnym od zmartwień miejscu po tej stronie pokoju - w jego ramionach. - Spojrzałem na niego i Violke i jedyne o czym mogę myśleć to, czy ten kretyn nie zrobi czegoś mojej małej siostrze. To wkurzające Fran, naprawę wkurzające. - Nie mógł oprzeć brody o jej głowę, bo ktoś tu wdał się w swojego ojca, więc tylko odchylił się, żeby pocałować ją w policzek. Najbardziej  niewinnie jak się tylko da.
- Nie możesz przywitać się ze mną porządnie? - Uwierzył w rozczarowany ton jej głosu. A nawet jeżeli nie, nie miało to większego znaczenia, kiedy ich usta się zetknęły. W kolejnym niewinnym pocałunku. - Więc teraz... - wytoczyła rękami szlak od jego klatki piersiowej, coraz wyżej i wyżej, powoli... pchnęła go na łóżko, spokojne stojące w kącie - opowiesz swojej dziewczynie co się stało.
- Tylko, że ja nie wiem.
- Federrrrcio.
- Franceeesca.
- Mówię poważnie.
- Ja też. - Cisza zaczęła zalegać pomiędzy ścianami, a droga Francesca nie zamierzała pisnąć nawet nutki, póki on nie zacznie używać słów. Podał się, jak zawsze. - Ja wiem, że Leon to mój rodzony brat. Ja naprawdę to wiem, tylko to nie jest tak jak z jazdą na rowerze, wiesz? Zapomniałem jak to jest nie mieć siostry. Jak to kłócić się o to, który samochodzik ma być mój, a nie kto pierwszy wejdzie do łazienki. Miałem kiedyś kolegę - Rafaela. - Trajkotał dalej jak zaczarowany. - Ten nie miał z tym absolutnie żadnego problemu, bo miał i braci i siostrę i zawsze mówił mi, że kiedy jego straszy brat ma dziewczynę w domu rozbrzmiewały okrzyki radości, fanfary i fajerwerki. Ale kiedy jego siostra zaczęła randkować każdy przedstawiciel mojej płci - a było ich tam w sumie czterech już chwytał za łopatę. A ja mam wręcz ochotę zakopać Leona w jakieś jaskini, żeby się do niej nie dobierał. Ja naprawdę nie wiem czyim bratem jestem Fran.
- Uwielbiam twoje monologi, kocie.
- Ale co ja mam zrobić, Fran?
- Żyć z tym. - Chwyciła jego dłoń pomiędzy swoje dużo mniejsze ręce. Czuła znajome ciepło jego ciała tuż obok niej.
- Żyć?
- Co innego chcesz zrobić? Zamknąć ich w oddzielnych pokojach do końca życia? Fede, oni mają siedemnaście lat. Powiedz mi, kto zakochuje się w tym wieku na całe życie? Pewnie prędzej czy później któryś z nich coś palnie. Pokłócą się, znienawidzą i będziesz miał raczej problem jak utrzymać ich przy jednym stole. Swoją drogą stawiam na Violette. Leon jest zbyt... sobą, żeby kogoś ranić.
- Ranić można nieświadomie, Fran. - Fede dołączył brakującą rękę i teraz był już ich tam cały stos. Słowa wbiły się między nich. Ciężkie szpilki z oczywistą prawdą, o której oboje milcząco postanowili nie rozmawiać. - A to brzmi dość pesymistycznie.
- Powiedziałam siedemnaście, ty masz osiemnaście. Jeżeli mam ci coś udowodnić możemy nawet wziąć ślub w przyszłym tygodniu.
- Myślałem, że nie przepadasz za tą całą szopką.
- Możliwe, ale nie jestem aż tak skrajna jak wieczna-panna-Ludmiła.
- W takim razie mnie nie kuś.
- Wyglądałabym bosko w sukni ślubnej. - Zachwyt w jej głosie był tak nieszczery jak złoto u jubilera.
- Ta też jest niczego sobie. - I jego ręka pofrunęła w górę uda Francesci. Nie miało znaczenia kto pierwszy rozpoczął rytm szalonych pocałunków, ale Federico miał wrażenie, że każdy jest wart pochłonięcia jego duszy.

Możecie mnie zrzucić z dywanu. Dawno mnie nie było i przepraszam (jak zwykle). Ale spokojnie dużo nam nie zostało, a jeszcze trochę wyjeżdżam, żeby się nudzić bardziej niż zwykle i mam nadzieje, że będę miała czas, żeby wam to wynagrodzić.
Jak zwykle ostrzeżenie o błędach.
Pamiętajcie też, że wena to zło i się nie lubimy. Pisałam to kilka razy i każdy wygląda coraz gorzej, więc pozostałam przy tej wersji, miejmy nadzieje, że znośnej.
Korzystajcie ze słońca, póki jest. Bądźcie grzeczni, uważajcie na ogniskach ze znajomymi (absolutnie serio), chrzańcie diety i uzupełnicie zapasy cukru. Ściskam wszystkich po kolei. <3


niedziela, 3 maja 2015

Rozdział 37 - Słodko-gorzki smak zapomnienia.



Słońce schowało ciemny worek z gwiazdami. W sumie, dość dawno temu. Wiatr przekwitnięty zapachem jesieni tańczył jak szalony, niszcząc włosy, porywając papierki po lodach. Przy okazji roznosił też uśmiechy, zaprawione kropelką żalu. Wakacje mijały, czas topniał. Coraz łatwiej było liczyć pozostałe minuty do rozpoczęcia roku w Studio. Coraz trudniej liczyło się dni od pogrzebu, co akurat (pomijając cały tragizm konieczności używania matmy) wychodziło na dobre. Wprawdzie nie smakowało to wolnością, ale gorzki posmak deszczu rozmywał się coraz szybciej. Łatwiej było układać usta w uśmiechu - jedynej odpowiedzi na standardowe "jak się czujesz?". Pytanie, im dalej brnęli w kalendarzowe kartki, tym bardziej zanikało gdzieś między nimi. Słowo "postęp" łagodnie odbijało się od drzew, szemrając po cichu słowa otuchy.
- ...i wtedy poleciała reklama karmy dla psów, co tak na marginesie jest absolutnym bezsensem w kinie, ale wracając. Biegał tam taki kudłacz, a jej prawie oczy na wierzch wyleciały. Naprawdę, Leoś! W życiu nie widziałam, żeby Natusz patrzyła na coś z większym uwielbieniem. Nawet Maksio nie wywołuje takiego uśmiechu na jej twarzy. To było takie słodkie, patrzeć na nią kiedy zachwyca się kulką futra.
Leon ścierając z jej policzka pozostałości waniliowego rożka, który pozostawił na jej zaróżowionej twarzyczce kilka plamek, posyłał jej wypełnione uwielbieniem spojrzenie. Entuzjazm promieniał z niej, ale nawet bez tego była źródłem światła w Verdasowym życiu.
- Słuchasz mnie w ogóle?
- Tak, kochanie.
- To, o czym mó...? - Wziął jej głowę w obie ręce i ułatwiając sobie sprawę przyciągnął ją do siebie. Tym razem musiał się odrobinę schylić, bo dzisiejszy wietrzny dzień nie nadawał się na szpilki tylko na stare, zabłocone trampki, a ona zbyt zaskoczona, nie miała czasu, żeby zareagować w żadną stronę. Leniwy pocałunek wystarczył, aby zakręciło się jej w głowie smakiem ust Leona. Tym razem mroźna nutka miętowych lodów, które przed chwilą pochłoną, poranna kawa i miłość. Cała tona miłości.
- Mówiłaś, że karzesz Maxiemu kupić psa Natalii na urodziny, a jej przyjęcie urządzimy u nas w ogrodzie. Poza tym wspominałaś chyba, że film był okropny.
- Verdas, nie rób tego - ostrzegła, pozbywając się śladów czerwonej pomadki z ust Leona.
- Niby czego, kocie? - Bezczelny, pozbawiony skrupułów uśmiech niewiniątka prawie zasługiwał, żeby zostawić jego właściciela na środku chodnika, daleko za sobą. Prawie, a jednocześnie wcale. Zresztą - gdziekolwiek by nie uciekła on znalazłby ją nawet jeżeli Ziemia wywinęła się na lewą stronę i zaczęła kręcić się w przeciwnym kierunku.
- Wracamy - burknęła. - Muszę zorganizować całą masę rzeczy. A mam ciebie przy boku, więc zejdzie mi to ze trzy razy dłużej.
- Robi się z ciebie gniewna damulka, kochanie.
- Wręcz diabeł wcielony.
Tyle, że żaden przedstawiciel piekła nie miałby tyle siły, żeby wymazać wspomnień jego oczu. Ale z drugiej strony, one każdego dnia wyglądają inaczej. Raz objawia się w szmaragdowej zieleni, gdzie idealnie widać jej obliczę. Kiedy indziej mdły mech wkrada się i zwiastuje zły humor. Violetta jednak najbardziej lubi kolor wiosennej świeżości z jaką wita ją każdego ranka.



Następnego dnia, między dylematem w roli głównej z czekoladowym tortem, a ułożeniem balonów Maxi zachowywał się jak chora na schizofrenie małpa, trajkocząc coś bez większego ładu. Violetta patrzy na niego, starając się wyłapać słowa zawierające większy sens. Cień irytacji wyraźnie przeszył jej twarz, jak rysa na idealnym szkle. Oczy wznosi ku niebu, błagając o cierpliwość i ucisza go spojrzeniem, które przestraszyłoby niedźwiedzia.
- Tobie co?
- Prezent dla Natalii, Viola. Nie wiem co jej kupić. 
Przechyla głowę w prawą stronę, jakby prośba uczepiła się tego ucha i patrzy niezadowolona. Faceci w stosunku do kobiet zachowują się albo jak dziecko zagubione w supermarkecie albo wielcy znawcy, zupełnie jakby studiowali kobiece zachowania. Są jeszcze ci trzeci, którzy wystają czubkiem głowy poza gęstą trawą; obserwują, starają się i wygrywają.
Violetta trzecią grupę ceniła sobie najbardziej, bo głównie takimi chłopakami się otaczała. Diego traktował Lu jak księżniczkę, nawet jeżeli nie miał zamku. Ona była słońcem Leona - centrum jego wszechświata. Francesca jako pierwsza i ostatnia myśl Federico była wywyższana ponad chmury. Natomiast Maxi miał być powodem do oddechu Natalii, a nie panikarą, której czapki utrudniają dopływ tlenu do mózgu.
- Poczekaj - burknęła. - Zadzwonię do kogoś. - Dość ponura muzyczka, którą jej brat uwielbiam ucichła dość szybko, ledwo po dwóch sygnałach. - Cześć razy trzy. Fede, mam prośbę. - Na zdziwione spojrzenie Maxiego tylko przewróciła oczami. - Możesz gdzieś być za piętnaście minut? Tak, adres wyślę ci sms'em. Po prostu pomóż wybrać Maxiemu. Dziękuję, ja ciebie też.
- Gdzie mam jechać?
- Do schroniska - odparła sucho.
- Ponieważ?
- Ponieważ, pewna jubilatka od dobrych trzech miesięcy mruczy przy każdej okazji, że chce mieć psa. Wiesz taka jedna. Dość niska brunetka, przypadkiem jest twoją dziewczyną.
- Dziękuję, ale nie musisz być taka złośliwa, ślicznotko. - Pstryknięcie w nos było przesadą. 
- Nie rozumiem dlaczego czasami jest z ciebie taka życiowa ciota, Maxi.
- To z miłości. - Wzruszył ramionami. - Wszyscy głupieją.
- Powiedz jeszcze, że gubisz mózg po raz drugi - fuknęła, kładąc ręce na biodrach, żeby nie rzucić się na jego i nie udusić go z... miłości.
- Leon przekazał ci zbyt dużo ślini dziś rano, że tak zioniesz ogniem?
- Za to widać, że Natalia ci jej skąpi.
- Odwołaj to.
- Prędzej zatańczę salsę na twoim grobie, misiaku.
- Wyzwanie przyjęte - oznajmił. - Do wieczora.



Szczęście jak korona róży więdnie, kiedy słońce przestaje nią się interesować.
Szczęście Ludmiły rozprysło się jak kawałki potłuczonego szkła.
Szczęście Diego znikało jak dopalająca się świeca; czuł narastający chłód; świat się kurczył.
Szczęście, należące do nich uciekło, wystraszone nagłymi trudnościami.
Koniec pełzł ku ich miłości, zabierając kolejne wspomnienia, zbyt słodkie, żeby pamiętać o nich bez bólu.
- Nie możesz mi tego zrobić. - Ludmiła zawsze wyprostowana, tym razem zgarbiła się pod wpływem jednego słowa. Głos zaczął drżeć jakby używała go po raz pierwszy. Mogłaby przysiąc, że zniszczy cały swój świat i więcej nie będzie trwać w śpiewaniu, w melodii, która nadaje dniu właściwemu sensu. Mogłaby wrócić do mdłego koloru zeschniętych liści na swojej głowie. Mogłaby odciąć się od dusz, które kolorami przypominały jej. Zapomniałaby o słodkim fiolecie Violetty, agresywnej zieleni Leona, nawet o bladym błękicie Francesci i żywiołowej czerni Natalii. Wymurowałaby zgubną drogę do piekieł - właśnie im - jeżeli jego usta ułożyłyby się w jedną obietnicę przyszłości. Z o s t a n ę. Ich przyszłości.
- Nie mam wyjścia, Ludmiła. - Oczy tak ciemne, że z daleka wyglądały jak dwa węgielki rozbłysły jak diamenciki. Łzy wściekłości chciały wydostać się, zakołysać na rzęsach i rwącym potokiem zatrzymać się na jego ustach, żeby zmieszały się z kropelkami jej cierpienia, na jej wargach. Ale to wyzwanie od losu, jeszcze nie złamało go tak do końca. Marzenia wciąć się tlą. Oddech parzył w płucach.
- Każdy ma wyjście. Coś moglibyśmy wymyślić. Ty i ja, razem. Powiedz mi, kto będzie trzymał mnie za rękę u dentysty? Kto pomorze mi kroczyć w ciemnościach? Kogo będę obwiniać za spóźnianie się? Kto zabierze mój czas? Kto sprawi, że dzień będzie wyglądał dobrze? Kogo mam kochać?
Pytania żałośnie rozdmuchał szloch.
- Kochanie - szepnął. Jego głos wydawał się zabierać wiatr. Nikł pod ogromem "teraz". - Kiedyś się dowiesz, ale na razie, będę musiał wystarczyć ci ja.
Chciała zaprzeczyć. Pokazać mu, że gdy zostawi ją samą z życiem, z jej demonami, grzechami to one zawładną ją i wezmą na dno; że burza, którą wywołuję, zatopi jej statek z marzeniami.
Chciała udowodnić mu, że jego brak, będzie małym dużym końcem świata.
Chciała, ale równie dobrze jak on, od lat wiedziała, że wszystko się kończy. A miłość czasami nie wystarczy.
Chciała powiedzieć, że rozumie, ale pocałunek, smakujący solą i goryczą słów, wyrażał więcej niż byli w stanie pomyśleć.
To się nie wydarzyło.
Rok to sporo czasu, żeby zapomnieć. Żeby przyzwyczaić się do ciemności.




Nie dała się nabrać.
Nikt nie odezwał się do niej słowem. Telefon leżał, jak martwy zwierzak niewzruszony z powodu braku połączeń i wiadomości. Rodzice napomknęli tylko, że będą dłużej w pracy. Cisza dopowiadała, że tylko po to, aby nie musieć na siebie patrzeć. Wciąż zachowywali uprzejmą oziębłość. Ciepłe promyki słońca, kiedy próbowały dodać ich twarzą odrobinę przyjemnej pieszczoty natrafiały na chłód góry lodowej. Wydawały się otulać całą kuchnie - tylko nie ich.
Tata pocałował ją w czoło, bo przyzwyczajenia z dzieciństwa nie zanikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mama wysłała jej szybkiego buziaka, którego Natalia schowała do kieszeni, żeby gnił tam z całą resztą udawanych czułości.
Zapomnieli, jak zwykle. Ale tylko oni.
Ludmiła zaproponowała jej wczoraj wyjście na karaoke. Roześmiała się serdecznie. Coroczna wymówka zabrzmiała tym razem bardziej entuzjastycznie. Przyjęcie niespodzianka, tradycyjnie wplątało się w kalendarz. Jej udawane zaskoczenie zawsze przechodziło obojętnie. Oni wiedzieli, że wiedziała, a ona wiedziała, że wiedzą. Ale udawanie, że nie spodziewała się traktowania jak księżniczkę w dniu urodzin było całkiem zabawne.
I tort. Ogromny, czekoladowy tort.
Z szafy wyciągnęła rzecz wiszącą najbliżej. Czarna, prosta sukienka, bardzo w jej stylu, prezentowała jej środek - czarne myśli przeplatane jasnymi gwiazdami, która każda miała znaczenie. Włosy zostawiła same sobie, ujarzmienie ich zabierało dużo energii i nie gwarantowało efektu.
Ludmiła była pod domem równo o piątej. Jej wysokość gwiazda wyglądała jakby ucięła sobie drzemkę na trawniku. Z jasnych spodni luźno wystawała różowa koszula - pierwszy powód do zmartwień. Blondynka zawsze miała kontrolę nad każdą nitką w jej stroju. Kiedy Natalia zauważyła jej podpuchnięte oczy i czerwone bruzdy na bladych policzkach. Zastanowiła się czy na świecie pozostała jakakolwiek przyzwoitość skoro nawet Ludmiła Ferro płacze. Kamień mógłby ronić łzy i byłoby to mniejszym fenomenem.
- Powiedział ci. - Wzrok Natalii błądzi po dowodach.
- Gdybyś ty mu nie wyjawiła szczegółów nadal tkwiłabym w błogiej niewiedzy - oznajmiła sucho. - Więc dziękuję.
- Proszę - zmieszała się. Chyba. Ludmiła my nie musimy tam iść, jeżeli nie czuje...
- Nie. Mi przejdzie. To twój dzień i będziemy świętować. Dobrze? Zresztą. - Na twarz wkradł się grymas, jak za starych dobrych czasów. - Świat się zaraz nie skończy.
- Ale może zwalić ci się na głowę.
- W takim razie jestem gotowa.
- Nawet stawić czoło wielkiemu czekoladowemu tortowi?
- Zaatakuje pierwsza, jest bez szans.
- Skoro tak sprawiasz sprawę - wzruszy ramionami, jakby nigdy nic. Udaje, że bezkres pozostaje bez zmian. - Pomogę ci.
- Wiem - wzdycha. - Na to liczę. Jak zawsze.- Uśmiecha się blado.
I z tą obietnicą idą przed siebie w znanym i nieznanym kierunku. Ku zabawie i niewiadomej. Jak jutro będzie wyglądać, okaże się z kolejnymi krokami.

- Niespodzianka!
Napis ze wszystkimi kolorami tęczy - zupełny negatyw jej wnętrza - wisi ponad głowami jej przyjaciół, nie dając wątpliwości czyj dzień był. Śmiech wypełnia salon gęściej niż powietrze. Niemal widzi jak przepychają się, żeby złożyć najserdeczniejsze życzenie, których absolutnie się nie spodziewała. Czuje jak mierzą ją życzliwym spojrzeniem. Pozbyli się uczuć trwogi. Za drzwiami na przechowanie zostawili ciężary dnia. Radość rzucała się po pomieszczeniu, mieszając się z upałem dnia.
- Nie życzę ci zmarszczek. To przede wszystkim. - Federico wyrósł z towarzystwa jak góra lodowa na pustyni. Wyróżniał się pomiędzy szarymi postaciami Buenos Aires - znajomymi ze szkoły, których - aż wstyd się przyznać - kojarzyła niewielką część. Uśmiech był jego koroną - szeroki, szczery i gdyby mogła zamieniłaby go w definicje złota. Tak bardzo przypominał jej klejnoty.
- Słodko. - Zmarszczyła nos, widząc jak nerwowo pożera wzrokiem jej twarz. Oczy prawie latają. - Tobie co? Boisz się, że na ciebie nakrzyczę, bo nie kupiłeś mi prezentu? - Momentalnie się rozpromienił.
- Trzy razy nie. - Wystawił dłoń. - Ja i twój pożal się Boże chłopak mamy coś dla ciebie. Znaczy głównie on, ale pomagałem. Idziesz? - Chwyciła pewnie jego rękę, jak jedną z oczywistych rzeczy na świecie; jak standard; jak normalność.
- Błagam, niech to będzie coś normalnego.
- Spodoba ci się - zapewnił.
Wyjście przed dom zajęło im chwilę czasu, z uwagi na obowiązki jubilatki dotyczące przyjmowania - jak się okazuje - każdej ilości życzeń. Miło było posłuchać, że nie ma się zmieniać, bo ideały tego nie potrzebują. Słodko przyjmowało się pocałunki w policzek. Rozumiała dlaczego Ludmiła tak kochała bycie gwiazdą. Pochwały wydobywają wewnętrzny blask, aby olśniewać jeszcze bardziej. Kochanie przez innych zastępuje potrzebę miłości dla samej siebie. Łatwiej jest uwierzyć innym głosom niż lustru.
Parę osób wiedziało co się szykuję. Do orszaku dołączyła coraz żywsza Violetta z Leonem jako nieodłącznym ochroniarzem. Francesca rozpaczliwie rzucała się na Federa. Lena przyczepiła się do Diego, a ten z kolei wypatrywał Lu, kulącej się tuż przy drzwiach.
Królewski pochód trzymał się tuż za jej wysokością, śmiejąc się na pisk godny czterolatki, kiedy zobaczyła swój prezent.
Kulka sierści tuż przy nogach Maxiego, niemal natychmiast ruszyła w kierunku Natalii. Niebieskie oczy, głębokie jak ocean patrzyły na nią z dołu, oferując morze ciepła. Brunet podszedł rozbawiony, przyglądając się nowej miłości swojej dziewczyny. Nie żeby był zazdrosny. Pozwoli oddać trochę swojego miejsca w jej sercu małemu sierściuchowi.
- A może tak dziękuje?
Nagroda, słodki pocałunek był całkiem jak krótka śmierć. Strącił go na chwile z ziemi.
- Kochany jesteś! Ale dlaczego on?
- Co szkodzi ci mieć jeszcze jednego przyjaciela? - odparł. - Federico nie będzie bardzo zazdrosny.
Nie chciała, żeby to szczęście odchodziło kiedykolwiek w cień. Czekała aż czas się zatrzyma, ominie ich albo zniknie.
Żeby już zawsze tak smakowała normalność. Wyjątkowe dni powinny przypominać spadającą gwiazdę. Krótkie, chwilowe. Dalekie, ale widoczne; prawie schowane w dłoni. Natomiast chwile szczęścia na stałe mogłyby wpleść się w kalendarz.



*****
Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
100.000 wyświetleń, wiecie? Jestem szczerze rozradowana, a to wszystko dzięki Wam. Dodajecie mi mnóstwo siły, nawet jeżeli to na górze się nie nadaje, a ja (zabijcie mnie) jestem tutaj tak rzadko. Trwam, bo wiem, że mam dla kogo. Jestem, bo mam nadzieje, że choć jedna osoba przeżywa ze mną tą historię. Jestem wam ogromnie wdzięczna za te już prawie półtora roku.
Dziękuję, że dzięki Wam odkryłam coś, co naprawdę kocham. Jeżeli będę kiedyś w to wątpiła, przypomnijcie mi, proszę. Uwielbiam Was! ♥

poniedziałek, 16 marca 2015

Rozdział 36 - Zgubić czas.




- Nie jest pijana, więc nie wiem w czym problem, Leon. - Kuchnia zwykle jako miejsce wypełnione zapachami jedzenia i krwi (Federico nie umiał posługiwać się nożem), dziś przesiąkła wonią rozpaczy i smutku, jak reszta domu. Natalia, nie grzesząc wzrostem teraz wydawała się skurczyć jeszcze bardziej. Leon piorunował ją wzrokiem, na co ona nie pozostawała dłużna. Iskierki nienawiści zaczęły dźgać ich po całym ciele, a wzajemne oskarżenia były śmiertelną melodią dla niewtajemniczonych. Pomieszczenie było mniejsze, bo ściany starały się zdusić krótką wojnę, bitwę, walkę, czy co, to tam było.
- Czego jej dolałaś?
- Wódki.
- Ile?
- Krople.
Krzywe spojrzenie. Jedno, drugie. Powieka jej drgnęła. Łamie się, wypuszczając szybko powietrze.
- Mniej więcej
- To mniej czy więcej?
- Mniej. Kieliszek. Przysięgam.
- Leon nie rozmawiaj o mnie tak, jakby mnie tu nie było. - Trzasnęła drzwiami lodówki, trzymając w ręce schłodzoną wodę. Jej bez smak z każdym łykiem zamieniał się w zimne ukojenie. Duch parzył ją od środka, chciał obedrzeć Violettę ze skóry, złapać oddech. Zachowywał się, jakby cała sytuacja, dzień, życie było bardziej męczące od pieszej wyprawy po klockach lego na bosaka, ale nie pozwalała mu dalej rwać się ku świeżemu powietrzu. Jeżeli mają cierpieć to razem, jako całość.
- Po prostu się upewniam.
- Patrz, idę prosto. Potrafię dotknąć swojego nosa i jeżeli ci się chce możesz jechać do sklepu po alkomat, ale w tym momencie najchętniej poszłabym spać, więc nie zadźgaj przypadkiem Natalii i powiedz dobranoc wszystkim.
- Jest dopiero siódma. - Głos Maxiego był dziwnie nienaturalny, teraz w kuchni. Wiedziała, że po podsłuchiwaniu Federico i Leona oraz odnalezieniu dziewczyn wszyscy czatowali za drzwiami, ciekawi jak skończy się starcie w kuchni. Nawet Fran mniej entuzjastycznie podchodziła do czytania. Oni zdawali się czekać na jakiś nieistniejący cud, wybuch wulkanu albo krzyki Natalii, która bardziej przypominała wodę niż ogień, ale każdy żywioł potrafi niszczyć. Standardowo - jeżeli chce, a brunetka była w nastroju do zabijania.
- A jakie w tym momencie ma to znaczenie, Leon?
- Violetta... - Znała ten ton pt. "Kochanie, wiem, że cierpisz, ale... (tu następowała seria "pocieszaczy")". Choć ten i tak był dużo lepszy od wzrokowej reprymendy.
- Właśnie pochowałam ojca, mam prawo iść do cholernego łóżka!
Zniknęła za drzwiami, jakby była do tego powołana. 



Trzask drzwi był swego rodzaju zaproszeniem, z którego skorzystali wszyscy. Na kuchennej wyspie nadal stały jeszcze niewyniesione półmiski z jedzeniem. Nikt nie sięgnął nawet po bananowe babeczki. Zdecydowanie najlepiej wyglądające z całej smakowitej wystawy. Nie mogli oprzeć o nic wzroku. Żadna rzecz nie była na tyle interesująca, żeby skupić się na jednym punkcie, zamiast niezręcznej ciszy. Leon usiadł na barowym stołku i schował twarz we dłonie. Gdyby był mniejszy, nikt by go nie zauważył. Ale teraz, prawie dorosły stał się zwyczajnie załamanym chłopakiem. Zbyt zagubionym, żeby się podnieść. Zbyt zmęczony, żeby walczyć. Prawda? 
Diego postawił przed nim kawę. Jeszcze parowała. Stukot kubka orzeźwił go trochę, ale jego myśli nadal znajdowały się kilometry za ciałem. Federico zafascynowany butami, całkowicie nieświadomie jedną ręką mordował swoją grzywkę. Za to ramieniem otoczył Francesce, chowającą twarz w jego szyi. Była tak do niego przyciśnięta, że bliżej mogłaby tylko w niego wejść. Zero wolnej przestrzeni pomiędzy nimi. Maxi i Ludmiła otoczyli Leona z prawej i lewej strony. Natalia natomiast, stając za nim rytmicznie pocierała jego plecy, oferując pocieszenie. Blondynka położyła mu rękę na kolanie i ścisnęła lekko. Można być skarbem dla przyjaciół bez słów. Brunet był otoczony przez klejnoty; gwiazdy jego czarnego nieba. 
- To jest jedna z tych sytuacji, kiedy nie wiesz co powiedzieć. - Antonio zakradł się do nich, niczym mysz, co wywołało okrzyk zaskoczenia. Do najmniejszych dziadków to on nie należał. - Słyszałem część. Reszty mogę się domyśleć - odpowiedział na milczące pytanie. - Leon powinieneś do niej iść i tak nie zaśnie. A reszta niech wraca i porozmawia z tymi irytującymi ludźmi. - Skrzyp przesuwanych krzeseł ożywił pomieszczenie. Niechętnymi krokami szli na przód, bez celu. - Ach i zostaniecie na noc, nie ma mowy, żebym pozwolił wam gdziekolwiek iść albo jechać w takim stanie. Nie będę martwił się jeszcze o was. 
To było potrzebne. Wydanie rozkazu, reprymenda, ciepły głos kogoś dorosłego. Smak rzeczy niezmienionej. 
- Dziadku.... - Szybki łyk kawy, ostatnie poklepywanie po plecach, życzenie powodzenia, jakieś pomruki. 
- Leon, sprawą firmy zajmiemy się jutro. Teraz nawet mi nie chcę się myśleć.
- Zabawne. Chciałem powiedzieć to samo. - Udawany śmiech był lepszy niż nic, w sytuacjach beznadziejnych. 



Schody praktycznie przeskoczył. Im bliżej jej był tym niepokój wzrastał, krew się burzyła. Nie tylko, dlatego że niespecjalnie wiedział jak sobie z Violettą poradzić. Przebywanie w jej obecności było... Jest takie uczucie, kiedy na kolejce górskiej następuje sekunda zawieszenia przed makabryczną jazdą w dół. Wszystko w tobie staje. Dosłownie. Powietrze ginie, jakbyś w ogóle nie brał oddechu. Serce bije tak szybko, jakby w ogóle nie znajdywało się w piersi. Oczy widzą tylko strach - nie w złym znaczeniu. To nawet kuszące, kiedy boisz się nawet mrugnąć. Leon czuł się podobnie. Może gorzej.
Smutni ludzie są jak bomby zegarowe. Kolorowe kabelki - zmieszanie - i czas - mijająca bezsilność. A zakochani? Zakochani to inna kategoria. Teraz to połączmy.
- Rozmawiasz ze mną? - Nic. Absolutnie. Obrażoną ciszą jednak nie można było tego nazwać. Żadnego milczenia. Tylko pustka. Otworzył drzwi i przywitała go ciemność. Szum wody podpowiedział mu nowy kierunek. Violetta - mieszkanka uprzywilejowanego pokoju (jednego z dwóch) miała własną łazienkę. Małą, ale własną. Mocno fioletowe płytki, toaletka i wanna idealnie kojąca rozchwiane nerwy, były jej własnym pomysłem.
Szarpnął klamkę, bez zapowiedzi w targnięcia. Pisk szatynki mocno go zszokował. Przez głowę mu nie przeszło, że przebywając w łazience może nie mieć na sobie części ubrań.
- Leon! Won!  - Natychmiast zamknął drzwi. Speszony odczekał chwilę. Wskazówki zegarka na pewno nie zdążyły zrobić kółka, kiedy odezwała się znużona:
- Możesz wejść.
Spodziewał się zobaczyć swoją dziewczynę w szlafroku z gniewnym wyrazem twarzy i odrobinę rozmazanym makijażem, ale Violetta wylegiwała się w wannie, zanurzona w pianie po samą szyje. Zmęczona twarz przypominała ducha, ledwo można było rozróżnić blade policzki od bąbelków.
- Dzisiaj w nocy nie będę płakać. - Podszedł bliżej i ukląkł tak, że ich twarze znajdowały się idealnie do patrzenia w oczy. Jednak szatynka wpatrzona w ścianę, starała się ignorować jego ciepły oddech przy uchu. Miała pełną świadomość, że jedno, dwa spojrzenia wystarczą, żeby zgubić wszechświat i skupić się na jego ustach. 
- Hej, wszystko, żebyś poczuła się lepiej. Nie przeszkadza mi to.
- Przeszkadza. Kiedy ostatnio przespałeś całą noc?
- Vilu, posłuchaj...
- Wiesz czemu właściwie płakałam? Przez bezsilność. Masz takie niejasne wrażanie, że coś mogłaś zrobić; że coś mogło się wydarzyć, a ty naprawiłabyś całą sytuacje. Jest taki absurdalny błysk nadziej, że tata jeszcze stanie w drzwiach mojego pokoju i nakrzyczy na ciebie, za to, że scałowujesz moje łzy podczas oglądania durnych romansideł. Jest takie kretyńskie wrażenie, że w niedziele, jak zawsze, pójdziemy na lody. - Zastanawiał się dlaczego właściwie głos jej się nie łamał. Skamieniała pewność jej myśli dodała mu osobliwej otuchy - wszystko będzie dobrze. - Pogrzeb jest po prostu końcem oczekiwania na cud. Taty nie ma. Już nie.
- Marne pocieszenie, ale masz jeszcze mnie. - Powiedział to tak zbolałym tonem, że nie mogła nie odwrócić twarzy i się nie uśmiechnąć. Wyjęła rękę z wody i olewając kapiącą pianę pogłaskała go po policzku. Z czułością w dotyku, próbowała sobie przypomnieć ich ostatni pocałunek i... Trzy dni temu? Rano? Jakby zapomniała jak słodkie są jego usta. Jak niedelikatnie potrafi wpić się w nią, żeby udowodnić małość świata, kiedy jest blisko. Jego zatracanie się.
- Jeżeli kiedykolwiek powiem, że nigdy ciebie przy mnie nie ma, to możesz mnie utopić bez wyrzutów sumienia.
- Zły pomysł.
- Niby dlaczego?
- Są przyjemniejsze rzeczy do robienia w wannie niż topnie cię, kochanie. - Szybki buziak, rozprostował kolana i zbyt długo zawisł nad kolejną przepaścią dla pocałunku. - Poczekam na ciebie w pokoju.
- A nie możesz tutaj ze mną zostać?
- Nie sądzę.
- Bo?
- Myślę, że trzymanie rąk przy sobie może być trudne. - I nagle, z szybkością błyskawicy, pojawił się ten błysk w oku.
- Wcale nie musisz - powiedziała szeptem, który mógł zagłuszyć głośny oddech Leona.
- Wykończysz mnie. Myślałem, że to się stanie kiedy już zostaniesz moją żoną. Ale nie, po co czekać.
- Ale ty mi się nie oświadczasz?
- Nie, stwierdzam fakt oczywisty. - Z powrotem pokonał dzielącą ich odległość, wypełnioną ciężkim powietrzem.
- To słodkie, że widzimy przyszłość tak samo. Poza tym - brak pierścionka i to absolutnie nie jest romantyczne. - Potrząsnęła głową, tak, że kilka kosmyków włosów uciekło z koka, malując na jej twarzy koronę.
- Nie? A to? - Rozpoczął wytyczanie szlaku od kącika oka, do ust, nie zatrzymując się długo.
- Już trochę bardziej. - Wyczuła, że się uśmiecha i zatrzymuje się, aby zrównać wzrok. Trzymał głowę na tyle daleko, żeby odzyskać świadomość i na tyle blisko, żeby ich nosy się stykały.
- Będę w pokoju. - Jej niezadowolony jęk wywołał u niego słodkie uczucie ciepła. Wszystko wracało do normy. Powoli, ale jednak. 



Z zaśnięciem słońca większość aktorów z szopki skończyła odkrywać swoje role. Zachowując doskonałe maniery, zaczęli wycofywać się do drzwi aż salon i cała reszta domu opustoszały. Po niedawnej uroczystości zostały tylko rządki brudnych naczyń, resztki błota na dywanie i kilka ubranych na czarno postaci. Po mimo rozmiarów kuchni, stłoczyli się w niej, próbując zabrać wolną przestrzeń między nimi. Stukot zastawy i żałobna melodia, nucona przez Maxiego wypełniały cały dom szybciej niżeli można by się tego spodziewać.
- Dziadku, połóż się. My skończymy zmywanie.
- Naprawdę? - Kiwnęli leniwie głowami. - Kochane z was dzieciaki. Federico, podziel ich jakoś pokojami. Tylko bez kłótni. Zostajecie. Dobranoc.
- Dobranoc. - Powolne ruchy głów, zamieniły się w jednosłowny chórek. Kilka minut pracowali w ciszy, spokój był przyjemny, do czasu aż Verdas zabrał głos.
- Leon raczej znowu będzie spał u Vilu, więc mamy jego pokój, mój i gościny. Jak się dzielimy?
- Ja i Naty możemy zając pokój Leona, a Diego z Lu gościny. I będzie bez problemu.
- Nie wiem, Maxi. Będziecie grzeczni? - Ludmiła wymownie spojrzała na kolegę.
- Oczywiście, Lu. Posądzasz mnie o coś?
- Never, sweetheart. Po prostu martwię się o biedną Natkę.
- Racja. Łóżko Leosia, też martwiłbym się o wszy.
- Diego, jakby na to nie patrzeć to mój brat. Obrażać go tak w mojej obecności i nie dać mi dojść do głosu? Myślę, że to niepoprawnie politycznie. - Zmarszczył nos i spojrzał na Francesce, która tylko pokręciła głową z niedowierzaniem. - Prawda, kocie?
- Idę zobaczyć jak Viola się trzyma.
- Tylko ich nie obudź, okej? Dawno nie przespali całej nocy.
- Uuuu, naprawdę Fede?
- Diego, zboczeńcu, wracaj do szorowania! - Włoski temperament się ujawnił, a na szatynie w mgnieniu oka znalazła się rzucona przez Fran ścierka.
Schody odetchnęły z ulgą, bo w końcu znalazła się osoba, która potrafiła przejść po nich z lekkością piórka. Fran szła pewnie. Chmury dzień się kończył, więc i smutek starała się oddalić w najciemniejsze kąty. Korytarz nie był specjalnie oświetlony. Dwie lampki rzucały kilkoma smugami na drewnianą podłogę. Nie było niczego niezwykłego na żadnej ze ścian, oprócz kilku oprawionych zdjęć. Trochę Federa, Leona i ich rodziców, Germana z żoną, dziadka, nawet Maxiego i mnóstwo, mnóstwo uśmiechów Violetty. Mały Federico wyglądał uroczo z rozmazanymi na twarzy lodami, czy liśćmi we włosach. Jego młodszy brat z wiekiem zyskał bardziej drapieżny uśmiech. A Vilu z poczwarki przeobraziła się w barwnego motyla, któremu życie mocno łamało skrzydła. Bolesne, ale to często blizny są symbolem zwycięstwa.
Szybko omiotła wzorkiem resztę fotografii. Nic nowego się nie pokazało, oprócz szczęśliwych, rodzinnych chwil z przeszłości. Aż natrafiła na ostatnią ramkę. Złota czwórka - jak lubiła ich nazywać - siedziała pod rozłożystym drzewem, w zdawałoby się, naprawdę ciepły dzień. Niby nic specjalnego. Ale coś kazało jej się mocnej zastanowić nad postawą chłopaków. Violetta z zamkniętymi oczami chłonęła spokój, melodię natury. Oni natomiast jakby zaczarowani wpatrywali się w jej słodką twarz. Zauroczeni, nawet bardzo. Jakiś głosik podpowiadał, że gdyby nie ten wyjazd sprzed dziesięciu lat, teraźniejszość byłaby rozbitym lustrem innych decyzji. Maślane oczka Maxiego przerażały ją najbardziej. Pedo... Nie, po prostu go nie lubisz.
Jednak myśl odpędziła od siebie jak najszybciej. Gdybanie jest tylko wymyślaniem kolejnych bajek. Gdyby się nie dzieje. Nigdy.
Jej dłoń zatrzymała się zanim rozległo się pukanie. Usłyszała niepewny chichot.
- Co chcesz robić? Spać?
- Po prostu na ciebie patrzeć, Leon.- Chciała westchnąć dramatycznie i dosłownie wpaść przez drzwi i nagłym przypływie oznajmić, że ich uczucie zostało wyjęte wprost z jakieś książki; że zawsze chciała być częścią historii dwojga zakochanych.
Ale niektórych chwil nie powinno się przerywać.




 Maddy to coś dla Ciebie, jakby co. :D Ile inspiracji zyskałam. Co z tego, że była trzecia w nocy. <3 Poza tym, zabijcie mnie za to, pozwalam. Zwłaszcza za wannę. Tysiak pewnie miał mnie dosyć, bo ja się z tego śmieje all day, all night.  XDDDD
Nie, nic. 
O em dżi. Serio. 
Oki, idę sobie i uwaga, chcę Wam powiedzieć, że wracam do odpowiadania na komentarze. Dawno tego nie robiłam. 
<3
Do zobaczenia, kiedyś. 
I jak zwykle możecie wytknąć mi cholerne błędy. :>

wtorek, 17 lutego 2015

Rozdział 35 - Otulone mgłą.


Miała ochotę zemdleć. Osunąć się w ramionach ukochanego albo paść na kolana. Zamknąć oczy i obudzić się jutro, za tydzień, rok. Nie widzieć. Nie wiedzieć. Nie czuć. Nie cierpieć. Nie zastanawiać się. Nie analizować. Nie myśleć. Nie mówić. Nie rozma... Nie ro... Nie!
Tylko oddychać. Tylko to jej zostało. Tylko to potrafiła robić dobrze. Tylko to pozostawiało ciepłe uczucie ulgi. Łzy też mogą się skończyć. Szloch, który mógłby wyrwać się z jej piersi był jakiś niepełny bez kilku słonawych kropel, więc zdusiła go w zarodku, zanim jeszcze przybrał rozmiary orzecha włoskiego. Zatrzymała wzrok na krawacie Ramallo. Nie wyżej, nie niżej. Żadnego błądzenia po różnych punktach i szukania absurdalnego ratunku w szczelinach na suficie. Skupiła się na fakturze szaro-białych kwadracików. Siedziały sobie w równych odstępach, żyjąc nudnym życiem wzorków. Idealnie rozłożone. Nie dotykały się. Żadnych zgięć. Tylko prosty, nudny byt, nie zwracający na siebie uwagi. 
 - Leon. German zapisał firmę Leonowi. - Podziwiała jego spokój. Dorosły mężczyzna, z ogromnym życiowym dobytkiem. Chyba nie do końca szczęśliwy - bo bez miłości - ale spełniony. Bez żony, dzieci. A najlepszy przyjaciel oddychał już tylko wilgotną ziemią i spróchniałym (wkrótce) drewnem. Błyszcząca łysina chowała niezwykły w swej przeciętności umysł prawnika perfekcjonisty, uzupełnienie szerokich ramion Germana - ekonomisty z krwi i kości - ze słabością do sernika, fortepianu i jego dzieci. Violetcie wydawało się, że słowa, które Ramallo wypowiadał parzyły go. Starał się ukryć dezaprobatę. Zaciśnięta szczęka nie śmiała drgnąć, a okulary ze śladami palców na grubych szkłach, ciężko trzymały się nosa.
Oniemiała. Leon najwyraźniej też stracił poczucie rzeczywistości. Ramallo zdawał się coś mówić - jakieś słowa pocieszenia? coś, co miało dodać im otuchy? imitacje zrozumienia? Wszystko odbijało się echem od Violetty. Widziała tylko, że usta całej trójki ruszają się gorączkowo jakby napędzane przez pociąg i zderzają się ze sobą. Krzyczeli? Wzajemne pretensje były nieuniknione, podobnie jak z cierpieniem w życiu. Oskarżenia, domysły... Jak oni potrafili znaleźć na to wszystko siłę? Akurat dzisiaj, kiedy niebo płacze razem z nimi? Westchnęła ciężko (całkowicie ją zignorowali). German potrafił wywołać burze, nawet po śmierci. Cóż za utalentowany człowiek.
- Będziecie o to kłócić się kiedy indziej! - syknęła. - Teraz z łaski swojej zamiast drzeć ryje o takie bzdury, łaskawie chociaż udawajcie, że obchodzi was ta cała szopka!
Zadarła sukienkę do góry i omijając wszystkie spojrzenia pełne współczucia i pomruki jak z horroru, rzuciła się na schody. Czas nie zdążył się zatrzymać a już była przy samym szczycie, prując po dwa stopnie na raz. Odnalazła pierwsze drzwi po lewej - pokój jej ojca - i ręka jej drżała, jakby na korytarz nagle nadeszła śnieżyca. Chłód otulił ją zimnym szalikiem, zrobionym z błyszczących sopli lodu. Nie chciała wchodzić do jedynego miejsca, które nie wiedziało o tragedii. Starannie zaścielone łóżko z otwartymi ramionami czekało aż German rzuci się na nie po ciężkim dniu bycia panem własnego tyłka. Garnitury, które wisiały w równym rządku, idealnie wyprasowane, już nigdy nie miały zaznaczać jego pozycji wielkiego pana potentata. Na nocnym stoliku spała książka, położona okładką do dołu. Domyśliła się, że to musiała być Duma i uprzedzenie Jane Austin, którą mama czytała nieskończoną ilość razy. Kartki przesiąkły jej duchem.  German odkrywając na nowo starych bohaterów, dostrzegał między literami oczy Marii i jej delikatne dłonie, za którymi tęsknił tak, że aż bolało go każde wspomnienie, których nie potrafił sobie odmówić. Uzależnienie wpełzło do jego ciała, czyniąc go niewolnikiem przeszłości.
- Teraz już nic ich nie rozłączy - szepnęła, zakrywając ręką otwartą buzie. Czuła, że za chwile wybuchnie. Łzy znowu zaczną padać kroplami na drewniane panele, zostawiając małe kałuże srebrzystej wody - smutniejszej niż normalnie. Szloch znowu ją zawładnie, kradnąc oddech i myśli z klarownych, osuną się mgłą.
Zamierzała położyć się na poduszki, które jeszcze musiały pamiętać zapach koszmarnych perfum taty, ale nie mogła przekroczyć progu pokoju. Wiedziała, że jeżeli to zrobi jedyne miejsce, w którym zatrzymał się dla niego czas będzie musiało iść dalej i w końcu wymazać go z pamięci.
Nie była na to gotowa. Nigdy nie będzie.
- Viola, chodź. - Poczuła dłoń na ramionach i chrzęst oddechu. Głos przypominał grające radio, a ciało tej osoby kipiało lawendą. Natalia. - Zaparzę ci herbaty. - Nie słyszała współczucia, tylko troskę. Violetta niestety chciała zachowywać się jakby nigdy nic się nie stało. Była dużą, zdrową dziewczynką, której świat nienawidzi. Hej, przecież wszystko jest w porządku!
Tylko czego miała się spodziewać jeżeli nie litości?
- Herbaty?
- Wiesz, ja zaserwowałabym ci kieliszek wina albo i butelkę, ale nie chcę podpadać chłopakom. - Słowa, jak to słowa, zniknęły szybciej niż się pojawiły, a obraz pokoju nadal przed nią tkwił. - Wiesz, że jesteś dla mnie jak siostra, prawda? - zaczęła niepewnie brunetka. - A siostry się nie okłamują.
- Więc nie mów mi, że będzie dobrze albo kiedyś mi przejdzie i świat znowu będzie się śmiał. Przerabiałam już pogrzeby. - Śmierć nie boli. To świadomość, że zostawiamy kogoś na ziemi nas dręczy. Jednocześnie, kiedy ktoś czeka na nas wśród bladych obłoków wyrywamy nasze serce ku górze, bo tam zaznamy szczęścia. Ci na dole w końcu to przeboleją, może nawet zrozumieją. Od nich jednak nie należy oczekiwać zbyt wiele. Ludzie cierpiący są najniebezpieczniejsi, bo uważają, że nie mają nic do stracenia. Błąd. Mogą zgubić własną duszę.
- Wiem, że to nieodpowiedni moment, ale...
- Jeżeli masz złe wieści, to każda chwila będzie nieodpowiednia. - Przyznała jej racje samym zrozpaczonym spojrzeniem.
- Powiedzmy... Teoretycznie, że ktoś z nas wyjdzie, co wtedy? - Nadal na nią nie patrząc Violetta zachrypniętym głosem powiedziała:
- Natalia, wszyscy wyjadą. Powinnaś to wiedzieć najlepiej.
- Wiem, ale myślałam, że powiesz coś, że dasz...
- Nadzieje? Nie, mogę tylko powiedzieć na głos to, o czym obie wiemy, a żadna boi się powiedzieć. Francesca wyjdzie do Włoch na studia. Federico oczywiście, jak ostatni głupek zostanie tutaj ze mną, bo będę zbyt krucha - prychnęła. - Pytanie tylko dlaczego ty, Diego i Lena, nas zostawicie?
- Skąd...?
- Bo umiem czytać z twojej twarzy.
- Rodzice się rozwodzą. Mama chcę nas zabrać do Hiszpanii.
- Reszta wie?
- Powiedziała tylko mi. A ja chcę...
- Żeby to był nasz wspólny sekret? Po co niszczyć nasz ostatni wspólny rok? Tyle się ostatnio wydarzyło? Będę milczała jak martwy.
- A teraz dasz sobie zaparzyć herbaty? - spytała. Tajemnica została bezpiecznie przekazana. Teraz nie została sama w spisku, które zgotował im los, bawiący się w plątanie sznurków na ich marzeniach. Widocznie za łatwe ich spełnienie niczego nie potrafi nauczyć.
- Nie ma szans, żebyś dolała mi tam chociaż wódki? - Natalia zmarszczyła brwi. - Słyszałaś naszą kłótnie, co?
- Ciężko było nie zwrócić uwagi.
- Boże, ta rodzina nawet na pogrzebie nie potrafi zachowywać się normalnie.
- Wy pewnie nawet w trumnach będziecie się kłócić.

***
- Uspokój się. Darcie się na mnie nie sprawi, że nazwisko na testamencie zostanie zmienione - Miał racje, co tylko dolało oliwy do ognia.
- Nic nie rozumiesz, prawda? Kompletnie! - Federico, ten zawsze opanowany, uśmiechnięty; pełen życiowej radości dla wszechświata, chowając ciemną duszę w środku; ten rozsądniejszy brat, teraz niczym rozjuszony byk z czerwoną od wściekłości twarzą i mocno urywanym oddechem, wydeptywał ścieżkę w dywanie. Grzywka straciła cały temperament i kosmyki włosów teraz bezwiednie opadały we wszystkich kierunkach, jakby zmęczone całym zamieszaniem. - Ja, wszystkie decyzje jakie kiedykolwiek podejmowałem, wiązałem z przyszłością tej cholernej firmy. Ja i Violetta. Od dziecka - szepnął bezsilny. - Wiesz... Kiedy miałem z dziesięć lat zrobiliśmy listę rzeczy, które doprowadzą nas do sukcesu. - Unikał wzroku Leona, bojąc się zobaczyć litościwe cienie, w ich zielonej głębi. Znosił je przez cały tonący we łzach dzień i kolejna kropla przechyliłaby szale. - Ty przewijałeś się w prawie każdym punkcie. 
- Ale..? - Federico, znajdując się w szklanej bańce, schował się przed głosem Leona i dalej otaczał się swoimi słowami. Zupełnie ignorując brata.
- Ona postanowiła iść na ekonomię. Być panią prezes w każdym calu, jak tata. Ja wtedy zafascynowany Ramallo i sposobem jakim dogadywał się z ojcem, spojrzałem w lustro i pomyślałem: Federico, będzie z ciebie idealny prawnik! - Łzy zalśniły jak diamenty, na pomidorowo czerwonych policzkach. Płacz jako jedyna oznaka bezradności, nie smutku. -  Wiedzieliśmy, że jest jeszcze Studio. Cały czas, wiesz? Tata nadal był współwłaścicielem i my nie musieliśmy długo układać sobie w głowie, żeby stwierdzić, że to ty je otrzymasz. Ale zanim to wszystko miało się stać, mieliśmy mieć po dwadzieścia kilka lat. Dom, rodziny...
- Federico...
- A teraz jestem ja, ty, Violetta, jeszcze nierozpoczęte życie i głupie decyzje Germana. Mogłem oczekiwać od życia więcej? 
- Wciąż nazywasz się Verdas. To zobowiązuje do wzięcia się w garść.
- Pieprz się - zasyczał złowrogim tonem i po raz pierwszy (oraz jak się modlił się cienkim głosikiem z niespotykaną pokorą - ostatni) szukał pociechy w ramionach młodszego brata, niespodziewanie odkrywając, kto w tej rodzinne naprawdę odziedziczył charakter.
Mógłby się tym przejąć, gdyby nie świat, który mówił mu, że nawet to nie ma teraz znaczenia. 
B e z w a r t o ś c i o w e, niczym wyznanie miłości, stojąc nad grobem, kiedy tylko sekundy oddzielają od zapomnienia.

***

W lustrze - jak wszyscy - widziała swoje doskonałe odbicie. Blond włosy tworzyły aureole anioła, sprytnie chowając charakter, który sam diabeł podarował jej przy narodzinach. Płomienną czerwień ust nasycała wzrok najczęściej. Kolor intensywny jak krew kojarzył jej się z płomieniem w oczach jej chłopaka, kiedy niechętnie odsuwał się od niej, kończąc namiętne zabawy jej ustami. Bo to nie do końca były pocałunki. Diego kusił i bawił się jej wargami w taki sposób, żeby później spuchnięte wciąż walczyły, żeby zrobił z nimi jeszcze gorsze rzeczy. 
- Przestań, Lu. Jakby na to nie patrzeć jesteś otoczona w większości przez żałobników. Mina w stylu Sashy Grey, nie jest odpowiednia. 
- Miło. Dzięki, Francesca. Potrafisz sprawić komplement. 
- Dbam po prostu o czystość twoich myśli. 
- Odezwał się świętoszek - Przewróciła oczami, zasłaniając absurdalny uśmiech filiżanką z kawą, której koloru powinny pozazdrościć kruki. Okoliczności, z której strony nie patrzeć, mogły wprowadzić w czysto melancholijne samopoczucie, więc każdy skrawek radosnego unieśnienia, które wymalowało się na twarzy blondynki pasowało do ponurego otoczenia jak brak zasp i drobinek śniegu na choinkach w okolicach świąt. Tęsknota za dotykiem była boleśnie porównywalna do ran ciętych. Jakby powoli jej serce wysuwało się z piersi. Tylko o n mógł sprawić, że krew nadal płynęła w żyłach normalnie, ale dziś zamiast odrywać role nieskazitelnie przystojnego chłopaka, on bawił się w przyjaciela. Nie miała mu tego za złe, choćby i nawet ta jędzowata część wyszła z lustra i stanęła przed  nią kołysząc biodrami.
- Znaleźliście ich? - spytała jedwabistym głosem Maxiego, który rozdygotany rozglądał się niecierpliwe. Szukał kogoś. 
- Tu jesteście! - Rozłożył ręce w geście zwycięstwa. - Wszędzie was szukam.
- Lu, zadała ci pytanie, chodzący wieszaku na czapki - odezwała się Francesca. 
- Hę? 
- Spytałam, czy znaleźliście chłopaków albo chociaż Violę. Biedna, słabo musi to znosić.
- Natalia z Violą są w kuchni, a Diego próbuje dostać się do pokoju, gdzie Leon i Federico zrobili sobie bunkier.
- Dlaczego on, a nie ty? Wszyscy wiemy, że z waszej czwórki była podwójna para gołąbków-nierozłączek - oznajmiła Włoszka, torując sobie drogę do kuchni. 
- Papużek, Fran - Ludmił, idąca tuż obok poprawiła ją zniecierpliwionym tonem. Na co czekała?
- Kazali mi się zająć Violettą - wyjaśnił z prostotą. 
- A szukałeś nas - zakpiła brunetka. 
- Bo Natalia... - Machnął zniecierpliwiony ręką. - Zajęłybyście się tamtą dwójką w kuchni. Moja dziewczyna poi ją herbatą ze, zdaje mi się, dziwnym dodatkiem.
- Czy ty coś sugerujesz, Ponte? - Lu wyższa od niego o kilka centymetrów na monstrualnych czarnych szpilkach Jimmy'ego Choo (oryginalnych - prezent od ojca, jeżeli nie wywiązywał się odpowiednio ze swoich obowiązków, nie narzekała specjalnie) podniosła wysoko jedną brew (zazdrościł jej tej umiejętności odkąd zaczął w ogóle dostrzegać, że ktoś taki jak Ludmiła Ferro oddycha tym samym powietrzem - nie żeby trwało to spektakularnie długo). 
- Że wszyscy dzisiaj zgubili rozum? Skąd wiedziałaś, Lu? Wiedziałem, że blond farba nie wyżarła wszystkiego ze środka.
- Pewnego dnia skończysz z taką samą czupryną albo jej brakiem. Zastanowię się jeszcze jak będziesz wyglądać gorzej. 
- Nie mogę się doczekać - stanął uroczyście, przepuszczając ją w kuchennych drzwiach. Widok nie napawał optymizmem. Violetta z niemal czarnymi od łez oczyma, trzymała w zbyt mocnym jak na tak kruchą osóbkę kubek, który podobno zawierał herbatę. Natalia, pochylała się nad nią, gładząc ją po plecach, spokojnymi, kojącymi ruchami. Ludmiła była pewna, że szatynka czuje tylko cienkie igły, żadnego pocieszenia.
Pomieszczenie wypełniło się ludźmi podobnymi do lodu. Potrzebującymi zimna, a i tak kruchymi bardziej od czekoladowych ciastek. 
I jej odbicie, po raz kolejny, podsunęło nieprzyjemną myśl, że ta cała hołota to jej przyjaciele, którzy im bardziej tego nie chciała tym szybciej przywiązywali się do niej, zmieniając status na rodzina. Nienawidziła siebie za relacje, jakim los ich obdarzył. Ale trudno było nie kochać kokard Fran, akcentu Natalii, uśmiechu Leona, grzywki Federa, głosu Violetty, czapek Maxiego. Trudno było nie roztapiać się dla uśmiechu Diego.
Trudno było znosić tyle cierpienia, unoszącego się w powietrzy gęściej niż drobinki kurzu. 

niedziela, 11 stycznia 2015

Rozdział 34 - Biel razi w oczy .

Patikowi, który nie życzył sobie, żeby tak ją nazywać.
Mężowi, który jest jak promyczek słońca zimą. 
Jacowi, który pamięta o rocznicy.
20 dni. <3
Mada faka, kofam cię.
Clary. xx


- Chcę, żeby pochowali mnie w bieli - oznajmiła Francesca. - Zresztą wy też na mój pogrzeb macie przyjść ubrani na biało. - Diego zaśmiał się z fanaberii przyjaciółki. Jako jedyny, oprócz Leona - który teraz wyglądał jakby zamroziło go ciekłym azotem - czytał więcej niż pozostali. Od razu skojarzyła mu się książka, z której Włoszka wyciągnęła ten pomysł. Nie był fanem tej serii (co zasługiwało na jej pełne pogardy spojrzenia), ale doskonale rozumiał jak to jest zżyć się z bohaterem literackim, przeklinać jego błędne decyzje i płakać nad jego porażkami; jak to jest zakochać się w dużo zieleńszej trawie i obietnicy wiecznej miłości.
Byli podobni, choć Diego nie koniecznie oczekiwał pojawienia się tajemniczego blondyna, który pokaże świat cieni - tym się różnili. Hiszpan lubił twardą ziemie, bez wlatywania w chmury, z których tak łatwo można spaść.
Poznali się w odległych czasach z rodzaju tych, kiedy pamięta się okrutnie wizyty u dentysty i pierwsze poważniejsze kłótnie z rodzicami. Połączyła ich miłość. Ta najbardziej uniwersalna - wspólna pasja. Godziny siedzenia w bibliotekach; minuty, które okazywały się kwadransami, spędzonymi w księgarniach; to pochłanianie liter; zapach świeżych kartek i nowych wyrazów; były ogniwami ich łańcucha.
Kiedyś chciał ją opisać w krótki sposób "urocza istota z...", ale problem polegał, że słowo "urocza" i "Fran" w jednym zdaniu, pasują do siebie jak spleśniała babeczka i mokry piasek. Ona... Ona po prostu była i kochała całą fantastykę wszechświata. Jakby pasja do czytania nie rosła wraz z nią, tylko zamknięto ją w przedszkolu, gdzie zawsze miała pozostać tak... niewinna i czysta.
A jak to przystało na metalowy łańcuch - ogniwa rdzewiały.
- Czyli mamy cię też spalić i pochować w Mieście Kości? - zażartował. Mogliby go spiorunować wzrokiem, rzucić, że nie powinien zachować się tak w obliczu tragedii. Pouczyć, że Violetta zbyt wiele tuszu już rozmazała. Ale ogólna ignorancja i obojętność były jak znalazł, w fioletowym pokoju z zasłoniętymi żaluzjami, przez które żaden wesoły promyk słońca nie proponował nadziei. Tylko skulona w kącie lampka dawała rozmazane cienie po ścianach, tańcząc w wymyślne wzory - jakby kwiatów.
Federico przyjrzał się zegarkowi. Wskazówki nieuchronnie wybijały rytm straconego czasu. Tik. Tok. Tik. Tok... Minuty płyną, sekundy znikają, a życie coraz bardziej kruszeje. Smutek się zagęszczał, niegrzecznie wypraszając tlen z pokoju.
- Czas się zbierać - powiedział niechętnie. - Wypadałoby, żeby córka szanownego pana Castillo znalazła się na cmentarzu jako pierwsza. - Wstał z miękkiego dywanu, poprawiając marynarkę garnituru.
Violetta parę dni przed wypadkiem żartowała, że chciałaby zobaczyć ich wszystkich w wytwornych smokingach. Tak po prostu - żeby przekonać się, czy potrafią wtapiać się w otoczenie bogatych imprez, w których otoczeniu przebywała całe życie. Pamiętała doskonale ten dreszcz, kiedy po raz pierwszy wypiła za dużo szampana - ojciec nic nie zauważył. Wirowanie ta parkiecie w ramionach ukochanego brata - ojciec nigdy nie tańczył. Śmiechy z niezabawnych żartów - ojciec często je opowiadał.
Dźwięk tysiąca kieliszków znikał, zagłuszony przez ciszę z przyjaciółmi. Przyjemnie normalną.
Jak za dotknięciem magicznej różdżki, zaczęli wstawać ze swoich miejsc. Parę dziewczyn siedziało na łóżku Violetty, ktoś zajął miejsce obok Federa. Diego opierał się o drzwi. Ręce schował w kieszeni, wzrok trzymał utkwiony w podłodze. Drewniane panele wykazywały dwa razy większą żywotność niż zwykle.
Dwa razy nic, nadal pozostaje zerem. Ale było coś tragicznie uspokajającego w ciemnym odcieniu jesiennego brązu. Jedna, niezmienna, martwa całość, której brzydka śmierć nie dogoni.
Reszta rozsiadła się po pufach.
Vilu z zamkniętymi oczami, opierała się o pierś Leona. Oddychała spokojnie jak ptak odpoczywający na gałęzi. Czerwona opuchlizna z oczu, zeszła całkowicie (też za sprawą kilogramów podkładu, którym zaatakowały ją dziewczyny). Nic nie wskazywało, że od tygodnia łzy leciały jej ciurkiem po policzkach, a sen, który miał dać choć trochę ukojenia, wpędzał ją w większą depresje. Koszmary żywiły się jej rozpaczą, a noc pożerała krzyki. Leon, biedny Leon, który na czas nieokreślony przeniósł się do jej pokoju, żeby choć trochę rozjaśnić mrok, sprawić, żeby koszmary pozostawały tylko we śnie, bez wycieczek do rzeczywistości; wyglądał jak wyciągnięty z grobu. Blada twarz, ściągnięte usta, zmatowane oczy. Nie cierpiał za siebie, tylko z nią i za nią - z marnym skutkiem, bo i tak nocami moczyła poduszkę albo jego ciepłą skórę (nie zakładał koszulki, bo zwyczajnie mu się nie opłacało, skoro i tak miała wylądować na podłodze, nienawidził siedzieć w mokrych rzeczach). Skąd brała te wszystkie łzy?
W rezultacie ani Leon ani Violetta nie nadawali się do niczego oprócz oddychania.
Desze krwi miały tendencje do niepojawiania się w przyrodzie i najlepszym wyjściem dla ogrodowych roślinek, było pozostawienie bez zmian tej sytuacji, więc o przebieg uroczystości mogli się nie martwić. Musieli sobie tylko z nią poradzić.
Leon zachowywał się jak jej bardziej widoczny cień. Krok w lewo i w prawo. I w przód i w tył. Prawie jak taniec bez muzyki. No, nie takiej prawdziwej - przyroda śpiewała na okrągło. Nawet tarcie krzesła pod nią podpadało. Było niemal dźwiękiem skrzypiec; tym pierwszym; jeszcze nie do końca pewnym; zafałszowanym. Ale później z biegiem czasu i ćwiczeń powstaje piękna melodia, wypuszczona z serca. I płynie. Płynie tam daleko i pomaga. Pomaga poradzić sobie z wyciągnięciem ostrego sztyletu z duszy. I po pewnym czasie - nawet nie wiesz, kiedy frytki z powrotem są frytkami, a nie bezsmakowymi patykami, które karzą ci jeść - jest lepiej.
Niedorzeczne.
- Violetta? - Ludmiła podeszła powoli do dziewczyny. Pomyślała, że wcale nie wygląda na te siedemnaście lat, żadne z nich nie wygląda. Czerń, ten paskudny kolor śmierci, dodawał im lat, parę szarawych zmarszczek i nienaturalnej powagi. Jakby byli zamknięci w kartonowym pudełku, gdzie pojawia się obraz prawdziwego życia. Widok nie był przyjemny, miły. On po prostu był do zaakceptowania. Jak cała reszta życiowych porażek i przeszkód. 
- Nie możemy tutaj zostać i udawać, że nie istnieje? - wyszeptała Violetta, mocniej wtulając wykończone ciało w swojego chłopaka. Leon nie miał serca zabierać ją w miejsce, gdzie smutek przybiera rozmiary Paryża. Musnął tylko palcami jej włosy, tak, że opadały bardziej na ramiona.
- Życie czasami musi nam dać kopa w dupę - powiedział Feder, zdzierając ją z kolan brata. Włosy koloru brzozowych gałązek  nie dotykał od pary dni. Wysoka grzywka, dziś sterczała na wszystkie strony jak sprężyny z popsutej kanapy. Uśmiech zniknął z jego ust, zupełnie jak zapomniana przed wiekami piosenka. W garniturze wyglądał na aroganckiego syna bogatego biznesmena, któremu świat całuje stopy. Pręgi pod oczami zabierały trochę godności - jaki arogant nie wygląda i d e a l n i e? Było też coś nienaturalnego w jego ruchach. Zesztywniał. Jego ciało pełne dźwięku i muzyki przypominało bardziej dużą, nieporadną kłodę. Z oczami było najgorzej. Zniknął blask ciepłego chłopaka. Violetcie wydawało się, że całkiem zmieniły kolor - na zimniejszy odcień smutku.
Zapominała, że jego serce krwawi tak samo. Cierpienie wyzwala w nas samolubstwo.
- Nie koniecznie musi - zaprotestował Maxi. - Po prostu los się nudzi. A co może być zabawniejszego od psucia klocków komuś innemu? - zaświergotał. On, chyba jako jedyny, trzymał się w świetnej formie. Żaden niepokój się nie udzielał, smutek omijał go łukiem szerszym od Nilu. O płaczu zupełnie nie było mowy. Zachowywał się jak królik Bugs, który zjadł nadmiar marchewki.
- Idź podnieś swoją czapkę - powiedział Leon, zdenerwowany entuzjazmem Maximiliano. Cała banda szła korytarzem. U szczytu schodów jego irytacja równała się z Mount Everestem.
- Jest na moim czole, idioto.
- Już nie. - Zwalił ją jednym, szybkim ruchem. Zawirowała jak kolorowy liść na letnim wietrze, który przywoływał na myśl, właśnie rozpoczęte wakacje. Wylądowała tuż przed nogami Antonio. Czekał na nich z nieodgadniętym wyrazem twarzy - mieszanką zawziętości, dezaprobaty, smutku, zmęczenia i ochoty na ciastko.
- Czas zacząć show.
Chrapliwy śmiech Violetty rozdarł ciszę. Idealne określenie na te farsę.

Uroczystość oczywiście była piękna. Mnóstwo kwiatów o duszącym zapachu, na które ludzie wywracali oczami. Kapliczka została zatopiona w fioletowym i białym bzie - specjalnie na życzenie Violetty. Odpuściła sobie całą organizacje, tylko ze względu na Leona, który bardzo ładnie prosił ją o to, kiedy fruwała między akceptacją a tolerancją wiadomości o śmierci taty. Zastrzegła sobie jedynie prawo do wyboru gatunku roślinek, jakie miały spocząć w surowej, marmurowej kaplicy. Nie odmówili jej, nie mieli serca, zresztą kto odmówiłyby biednej osieroconej Violetcie?
Wykorzystała to jak na rozkapryszoną księżniczkę przystało. Zamówiła kwiaty z pełną premedytacją i świadomością swoich czynów. Chciała zobaczyć przerażony wzrok jego współpracowników - może się pomylili? Rozbawiony wzrok Federico - zawsze wiedział. Nieumiejące westchnienia Leona -  niektórych rodzinnych sekretów się nie zdradza.
German miał na nie alergię. I to był jeden (ten mniej ważny) z powodów. Drugim tym o wiele bardziej - jak to stwierdził Federico? - romantycznym, był fakt, że bezy były ulubionymi kwiatami jej mamy.  
To była taka Violettowa cześć w stronę ich miłości. Rozdzielonej przez niepoprawny los, rozdzielonej przez śmierć, która teraz połączyła ich na nowo. 
To był symbol ich wspólnego życia wśród chmur, tam gdzie o przyziemnych kwiatach nie myśli się w ogóle, ale nadal w pamięci ma się tęskniącą córkę. Tak pożegnała się z nimi obojgiem. 
Uroczystość była naprawdę wspaniała. Ale nie miała ochoty jej pamiętać i kiedy tylko zatroskani, nieznajomi ludzie skończyli okazywać swój żal, pokruszyła wspomnienia na kawałki, zmiksowała w mikserze i zakopała pod ziemią. Powroty do przeszłości nie mają sensu, jeżeli teraźniejszość ma być pogodna niczym rajski ptak.
Rozeszli się w swoich kierunkach, zapominając, bo ten mały koniec świata wcale ich nie dotyczył.
- Co teraz? - Maxi ubrał czarną czapkę, którą przez cały pogrzeb z bólem serca trzymał w dłoni.
- Jedziemy do domu, najemy się i znowu będziemy słuchać kondolencji - oznajmiła Vilu.
- A potem? - Nie dawał za wygraną.
- Spróbujemy wrócić do normalności. - Federico przyspieszył kroku, wyprzedzał cały tłumek przyjaciół. 
- Jakby normalność w ogóle istniała - mruknął Diego pod nosem.
- Słuchajcie, ja wiem, że to jest nieprzyjemna sytuacja... - zaczęła niepewnie Fran.
- Nieprzyjemna? - Ludmiła zmarszczyła brwi.
- Do dupy - dodała Natalia.
- ...ale mamy przed sobą wakacje. Trochę czasu, żeby się ogarnąć i wyszumieć. To nasz ostatni rok - dokończyła.
- Moja dziewczyna, chyba zapomniała o mnie - wykrzyczał Verdas.
- Spadaj panie idę-na-świetnę-uczelnie - burknęła. - Przebywasz w naszym towarzystwie tylko ze względu na powiązania rodzinę.
- Czyżby? - Odpowiedziała mu spojrzeniem, które zawstydziłoby samego Jaca Hernolade, ale Federico o tym nie wiedział. - Świetnie.
- Co robisz?!
- Moja dziewczyna zachowuje się jak wariatka - powiedział z szerokim (zbyt szerokim) uśmiechem, jakby na siłę starał się być zabawny.
- Stoisz na parkingu przed cmentarzem i przewieszasz Fran przez ramię. Kto tu zachowuje się jak debil? - westchnęła blondynka.
- Wszyscy odjechali - oświadczył Leon z zaciśniętymi ustami. Uśmiech błąkał  się po jego twarzy jak zagubiony wędrowiec.
- Skoro tak. - Diego już złapał Ludmiłe za ramiona i jednym, mocnym szarpnięciem spokojnie leżała przyciśnięta do jego torsu. Pachniał marchewkami i deszczem - najdziwniejszą mieszanką pod słońcem. Połączeniem, które pasowało wyłącznie do królików, on żadnego nie przypominał. To było takie nie jego, a jednocześnie zrobiło się z tego dopełnienie każdego pocałunku, kiedy Lu otulała ta mieszanka.
Maxi wziął z nich przykład. Natalia nawet nie wiedziała kiedy tańczące słońce przysłoniła trochę jego czapka. Zarzuciła mu ręce na szyje, ciesząc się, że jej chłopak (nadal dziwnie było tak go nazywać) był trochę bardziej ogarnięty niż Federico, który nie zdawał sobie sprawy z ilości tortur jakimi Francesca miała go obdarować.
Tylko Leon jak na dżentelmena przystało wziął Violettę delikatnie na ręce, jakby przenosił pannę młodą przez próg nowego domu. A może przekraczali jakąś niewidzialną przeszkodę do przyszłości? Żadnych gwałtownych ruchów. Same muśnięcia; powolne poruszanie mięśni. Odrobinę wymieszane oddechy; połączone spojrzenia.
Próbował wyobrazić sobie, że jest słodką, porcelanową laleczką, której dopiero co posklejano połamaną rączkę. Przyszło mu to z łatwizną.
Popiskiwania dziewczyn pełne gróźb, unosiły na rozgrzanym powietrzu południa, rozdzierając smętny zapach śmierci i płaczu.
- Wiesz, kiedy świat się trochę ogarnie, powiem ci coś miłego.
- To znaczy?
- Nic się nie zmieniło przez dwie sekundy.
- A co za różnica, kiedy mi to powiesz?
- To dziwne miejsce.
- I? - Zmarszczyła nos z normalną sobie słodyczą.
- I co?
- Leluś. No.
- Przestań. - Pocałował ją w nos. - Miałaś cztery lata. Teraz masz siedemnaście, nie brzmisz poważnie.
- Zawsze brzmię poważnie, misiaku. Powiesz mi czy nie?
- Mam ochotę kupić ci kwiaty.
- Odbiegasz od tematu.
- Czerwone róże są zbyt oklepane. Może białe? Albo gerbery? Lub jakiś doniczkowy... storczyk?
- Leon.
- I wtedy ci to oznajmię. Będzie rrromantycznie. - "R" wydłużył dziwnie. Robił tak, kiedy w końcu "lowel" odszedł w zapomnienie a zastąpił go czysty i wyraźny "rrowerr".
- Leeeoś.
- Hmmm?
- Nic. - Tutaj? Teraz? - Po prostu cię kocham. - Podobno miejsce nie ma znaczenia, kiedy wyznajemy miłość.
- Primo: serio? Na cmentarzu? Kochanie, wyczucia czasu to ty nie masz. Po drugie - westchnął. I przechylił głowę blisko jej ucha. "Mów szeptem, jeżeli mówisz o miłości".
Uwielbiała Shakespeare'a. - Ukradłaś mi tekst. Teraz będę musiał kupić ci kwiaty bez powodu. - Zachichotała. Kamień spadł z serca Leona. Nadal to potrafiła. - Po trzecie: Ja ciebie też. Tylko dwa razy bardziej.
A może to właśnie był taki mały kroczek w stronę normalności? 


- Ramallo. - W trójkę stali blisko stołu z jedzeniem. Violetta po raz pierwszy od kilku zjadła coś bez rozkazów Leona. Wciąż od nowa okupowani przez nieznajomych (czy to nie dziwne?), nie przesuwali się nawet o milimetr, kiedy w końcu zaatakował ich przyjaciel taty.
- Federico. Leon... Violetta. - wypowiedział jej imię jakby była bezbronnym kociakiem, bez futerka ze złamaną nogą. Nie wiadomo czy bardziej wzbudzała litość, współczucie czy odrazę. - Wiem, że to nieodpowiednia chwila, ale chciałbym porozmawiać o testamencie wasz... Germana. - Sformułowanie "waszego ojca" wydawało mu się dziwne w towarzystwie Leona. To Violetta i Federico od zawsze byli rodzeństwem w jego oczach, a on... To tylko udowadniało tezę, że więzy krwi nic nie znaczą w rodzinie. Brak kontaktu przez jedenaście lat jest Rowem Mariańskim w takich relacjach. - Chcę porozmawiać o tym komu przepisał firmę.
Trach. Dzieciństwo zniknęło. Czas wkroczyć w dorosłość, moje dzieci.  
Ogólnie to no.
Nawet nie chce mi się myśleć. To jest... Ech. Zamilknę.
Jeżeli chodzi o 35 - to wyczekujcie. Nie wiem kiedy, naprawdę. W lutym czekają mnie próbne egzaminy (dopiero) i tak sobie czas minie na te kwietniowe, a tu trzeba jeszcze liceum wybrać. Ach, jak cudownie.
Tak czy inaczej - kocham Was soł macz. I dziękuje. <3